Zaczął działać, gdy tylko dowiedział się o wyzwoleniu obozu w Auschwitz. Był pewien, że wszelka pomoc się przyda, choć nie mógł jeszcze znać skali cierpienia, z którym będzie musiał się zmierzyć. I uratował tysiące istnień.
Dla około siedmiu tysięcy więźniów Auschwitz, którzy doczekali wyzwolenia w obozie, dzień 27 stycznia 1945 roku stanowił przełom, ale nie koniec cierpień. Choć zniknęło bezpośrednie zagrożenie ze strony nazistów, organizmy ocalonych były wycieńczone przez lata nieludzkiego traktowania, głodu i morderczej pracy.
Reklama
Większość byłych więźniów balansowała na krawędzi pomiędzy życiem i śmiercią. Potrzebowali natychmiastowej pomocy. Dwa radzieckie szpitale polowe, przybyłe na teren obozu, nie były w stanie na dłuższą metę samodzielnie sprostać temu zadaniu.
Na szczęście w ciągu zaledwie kilku dni krakowski oddział Polskiego Czerwonego Krzyża zorganizował pomoc. Już 5 lutego do Auschwitz przybyła grupa 38 wolontariuszy, której przewodził inicjator całego przedsięwzięcia: doktor Józef Bellert.
„Jak pracować w takich warunkach?”
Bellert, wówczas 58-latek, przeżył już dwie wojny światowe i w trakcie każdej z nich przyszło mu organizować szpitale polowe. Nie bał się nowego wyzwania. Nawet on nie spodziewał się jednak tego, co zobaczył po przekroczeniu bram obozu.
Więźniowie – jak wspominał później – przypominali „szkielety pokryte skórą ziemistego koloru, dorośli wagi 25 do 35 kilogramów”. Oprócz skrajnego wygłodzenia dokuczały im ciężkie choroby. Znaczna część cierpiała na chorobę obozową – ich organizmy, w których niemal zanikły organy trawienne, po prostu nie przyjmowały podawanych pokarmów.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Bili prętami, przypalali ciała, razili prądem. Tak Niemcy torturowali Polaków w więzieniu na PawiakuDo tego chorym towarzyszył wciąż przejmujący strach. „Byli więźniowie obawiali się praktycznie wszystkiego” – wyjaśnia na łamach beletryzowanej biografii Bellerta pod tytułem Lekarz z Auschwitz Szymon Nowak. – „Bali się, że wróci głód, więc chowali w siennikach i pod poduszkami kawałki chleba. Lękali się ludzi w białych fartuchach, zastrzyków i wyjścia do łaźni”.
Jak podkreślała jedna z pielęgniarek towarzyszących Bellertowi, Genowefa Tokarewicz, zastane na miejscu warunki były gorsze niż cokolwiek, co widziała na frontach wojennych. W rozmowie z Szymonem Piegzą wyznała:
Reklama
Tego naprawdę nie da się opowiedzieć. Gruźlica, dur brzuszny, obrzęki, odleżyny, biegunki głodowe były na porządku dziennym. Brak wody, brak jedzenia, brak leków, brak kanalizacji. Jak pracować w takich warunkach? Wciąż na terenie obozu, obok baraków znajdowało się mnóstwo trupów, szczątki ciał, niedopalonych w krematorium ludzkich kości.
„Wiedzieliśmy, że jesteśmy im potrzebni…”
W takich warunkach łatwo było załamać ręce. Bellert energicznie przystąpił jednak do pracy. Okazał się świetnym organizatorem. Przydało mu się wieloletnie doświadczenie – może to z czasów Legionów Polskich, a może z powstania warszawskiego, kiedy pomagał organizować szpital PCK przy ulicy Mokotowskiej.
Problemów było mnóstwo. Chorzy, przebywający w obozowych blokach, byli nieraz pozbawieni nawet dostępu do latryn. Tak było w Brzezince, gdzie brakowało kanalizacji ściekowej. Jednym z pierwszych zadań personelu była więc organizacja choćby prowizorycznych toalet.
Wyzwaniem było też samo żywienie wyczerpanych wyzwoleńców. Błąd w diecie mógł skutkować śmiercią pacjenta – a tymczasem w pierwszych miesiącach szpital nie miał nawet własnej kuchni i zmuszony był polegać na kuchni działającego równolegle radzieckiego szpitala polowego.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Upiorna nazistowska ceremonia. Panna młoda stanęła na ślubnym kobiercu z… trupem generała SSJakby tego było mało, brakowało lekarstw, materiałów opatrunkowych, sprzętu i przede wszystkim rąk do pracy. Łącznie pod opieką szpitala Bellerta i radzieckiego szpitala polowego znalazło się około 4800 byłych więźniów, często w stanie krytycznym. Oznaczało to, że grupka 38 wolontariuszy zajmowała się tysiącami podopiecznych – nawet przy pracy bez przerw lekarze i pielęgniarki nie mieli szans poświęcić każdemu tyle uwagi, ile potrzebował.
Pracowano jednak pełną parą. „Wiedzieliśmy, że jesteśmy im potrzebni… nawet nie chcę myśleć, co by się z nimi stało, gdyby nie szpital dra Bellerta” – wspominała Tokarewicz.
Reklama
Kuchnia, nowi lekarze…
Bellert metodycznie pokonywał jednak kolejne przeszkody. Zaangażował do pracy byłych więźniów, mających wykształcenie medyczne – łącznie około 40 osób. Nie ustawał też w zabiegach o dalsze wsparcie. „Na wezwanie dr. Bellerta w kwietniu do Oświęcimia przybyła druga ekipa lekarzy i pielęgniarek, oddelegowana przez dyrektora szpitala św. Łazarza w Krakowie – prof. dr. Józefa Kostrzewskiego” – podaje Nowak w książce Lekarz z Auschwitz.
Część chorych przenoszono też stopniowo do innych placówek. Pacjenci z chorobą psychiczną i dzieci, w tym bliźnięta poddawane morderczym eksperymentom doktora Mengele, już w lutym trafiły do szpitali w Krakowie.
W tym samym miesiącu w szpitalu ruszyła także samodzielna kuchnia, która przejęła obowiązki związane z wyżywieniem więźniów i personelu. Miesiąc później po raz pierwszy wypłacono lekarzom i pielęgniarkom niewielkie wynagrodzenie – wcześniej pracowali za darmo.
„Tata Bellert”
Zaangażowanie dyrektora było przy tym wręcz zaraźliwe. „Wyróżniał się wprost niezwykłą gorliwością w niesieniu pomocy więźniom” – opowiadał o Bellercie jeden z ochotników PCK. – „Badał byłych więźniów, operował ich i leczył”.
Reklama
W książce Lekarz z Auschwitz Nowak przytacza też wspomnienia pielęgniarki Lidii Połońskiej. Określała ona Bellerta jako „najlepszego i najtroskliwszego kierownika”. Pisała:
Nazywaliśmy go powszechnie „Tata Bellert”. On to systematycznie wyprawiał się samochodem ciężarowym do Krakowa, skąd przywoził zdobyte z jemu tylko znanych źródeł specyfiki dla chorych oraz żywność, która wydatnie urozmaicała nasze jednostajne obozowe posiłki.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Wiosną 1945 roku, kiedy w magazynach Oświęcimia zabrakło świeżych ziemniaków i od dłuższego czasu gotowano wyłącznie suszone, dr Bellert zdobył i przywiózł do obozu transport świeżych kartofli. Dzięki również jego staraniom, władze radzieckie wydały z magazynów obozowych ubrania i odzież dla zniszczonych wojną polskich pracowników szpitala.
Siedem miesięcy z życia
„Kiedy dzisiaj wspominamy kilkumiesięczny okres pracy w obozie grozy i piekła, zdajemy sobie sprawę, że byliśmy tam bardzo potrzebni” – pisał skromnie w sprawozdaniu ze swojej pracy Bellert. On sam pracował w szpitalu w Auschwitz do końca sierpnia 1945 roku. Po nim placówka funkcjonowała jeszcze miesiąc, do 1 października.
Ilu chorych udało się uratować kierowanemu przez Bellerta zespołowi? Wyliczyć tego nie sposób. Śmiertelność wśród wyzwolonych więźniów była jednak ogromna i wsparcie krakowskiego lekarza oraz jego zespołu okazało się nieocenione. Gdyby go zabrakło, nawet tysiące wyzwolonych mogłyby nie dożyć końca wojny.
A co „tata Bellert” robił po zorganizowaniu szpitala na terenie obozu? Bynajmniej nie spoczął na laurach. Po powrocie do Krakowa jeszcze przez ponad dwie dekady działał w służbie zdrowia. Na emeryturę przeszedł dopiero w 1969 roku, mając osiemdziesiąt dwa lata.
Polecamy
Bibliografia
- Szymon Nowak, Lekarz z Auschwitz, Wydawnictwo Fronda 2020.
- Szymon Piegza, Anioły życia w obozie śmierci, Onet.pl 27.01.2020.
- Ewa Bellert-Michalik, Dziadek pojechał do Auschwitz-Birkenau, by ratować pozostałych przy życiu więźniów, Wyborcza.pl 1.10.2018.
- Pierwsza pomoc, Auschwitz.org.
Ilustracja tytułowa: Józef Bellert w 1920 roku/byli więźniowie Auschwitz po wyzwoleniu (domena publiczna).
3 komentarze