Wolna elekcja przeprowadzona w roku 1648, po śmierci schorowanego Władysława IV Wazy, była wydarzeniem bez precedensu. W rywalizacji o polski tron liczyło się dwóch kandydatów. I obaj byli duchownymi.
Masy szlacheckie obawiały się eksperymentów, obcych knowań i ingerencji. Dlatego chciano oddać koronę w ręce kolejnego Wazy. Nie było tylko zgody co do tego, który z członków rodziny zmarłego najbardziej na nią zasługuje.
Reklama
Spośród łącznie siedmiu synów, jakich doczekał się Zygmunt III Waza, przy życiu pozostało dwóch. Jan Kazimierz liczył sobie trzydzieści dziewięć lat, Karol Ferdynand był trzydziestopięciolatkiem. I wydawało się, że żaden z nich nie ma przeszłości predestynującej go do rządzenia Rzeczpospolitą.
Biskup na dystans
Karol Ferdynand wkrótce po szóstych urodzinach został przeznaczony do kariery kościelnej. Gdy miał lat jedenaście osadzono go na stolicy biskupiej we Wrocławiu. Jego prowincja leżała w granicach cesarstwa, a sama nominacja stanowiła prezent od Habsburgów, zobowiązanych odwdzięczyć się za sojuszniczą pomoc udzieloną przez polski dwór.
Karol Ferdynand nigdy jednak nie przeniósł się na Śląsk, pod obce panowanie. Wrocław odwiedził po raz pierwszy dopiero w roku 1637, przeszło dekadę po tym, jak uczyniono go ordynariuszem. Także później swoje obowiązki wypełniał przez pośredników i reprezentantów, tylko z rzadka opuszczając Warszawę.
W 1644 roku otrzymał drugie, tym razem polskie biskupstwo — w Płocku. Nawet po tej nominacji nie zdecydował się przyjąć święceń kapłańskich. Nie wziął też udziału w lokalnym synodzie kościelnym.
Reklama
Biskupstwa stanowiły dla królewicza źródło prestiżu, a przede wszystkim dochodów. Karol Ferdynand nie miał jednak ani chęci, ani powołania do pracy duszpasterskiej. Za życia Władysława IV nie mieszał się poza tym do spraw wielkiej polityki.
Wydawał się wyzuty z ambicji i potulny, nie zabierał głosu na posiedzeniach senatu, nie promował własnych projektów. Wszystko to w pełni odpowiadało polskim szlachcicom. Co więcej, królewicz wspierał lokalne, mazowieckie elity, wyrabiał ich przedstawicielom urzędy i tytuły, wstawiał się za nimi na dworze.
Miał renomę dobrego gospodarza — przynajmniej w Polsce, bo wrocławska kapituła stale skarżyła się, że nieobecny Waza wyciska pieniądze z biskupstwa i zbija prywatną fortunę kosztem śląskiego Kościoła.
„Miłują go Polacy dla jego łaskawości i dla jego sposobu życia, i dlatego, że się mało wdaje w intrygi” — notował współczesny komentator, Włoch związany z dworem królewskim.
Sympatia była tak wielka, że mało kto protestował, gdy natychmiast po śmierci najstarszego brata biskup ogłosił swoją kandydaturę do polskiego tronu. Decyzja wywołała oczywiście zaskoczenie. Największe u Jana Kazimierza Wazy, który dotąd sądził, że wybór na króla ma gwarantowany.
Więzień, awanturnik… mnich?
Starszy z braci Władysława IV wiódł życie więcej niż awanturnicze. Spędził niemal dwa lata we francuskim więzieniu, gdzie wtrącono go na rozkaz kardynała Richelieu. Wdawał się też w przeróżne intrygi polityczne i był gotów ofiarować każdemu swe usługi, byle tylko zarobić. „Pojęcie godności osobistej było rozwinięte w Janie Kazimierzu w formie wielce osobliwej” — z przekąsem komentował profesor Władysław Tomkiewicz.
Reklama
Nad Wisłą królewicz nie mógł znaleźć sobie miejsca. Brakowało mu pieniędzy, doskwierał brak zainteresowania. Władysław IV w 1640 roku doczekał się syna, Jan Kazimierz przestał się więc liczyć w politycznej układance.
Brak perspektyw utwierdził go w nowym pomyśle. Wbrew bratu wiosną 1643 roku wyjechał do Włoch i wstąpił do zakonu jezuitów.
„Tylko śmierć stąd mnie wyrwie”
Początkowo twierdził, że chce być najprawdziwszym mnichem. Podróżował na chłopskim wózku, nosił sutannę, domagał się, by nocleg zapewniano mu nie w pałacach, ale w infirmerii zakonnej, wśród innych członków Towarzystwa Jezusowego. Podczas spotkań z generałem jezuitów i z papieżem pokornie padał do stóp obu mężczyzn.
Chciał natychmiast, bez obowiązkowego okresu nowicjatu, przyjąć wyższe święcenia. Ojciec Święty wyraził na to zgodę. Zaraz jednak protest złożył warszawski dwór.
Oburzony Władysław IV przegnał jezuitów ze swojego zamku, zagroził zakonowi reperkusjami, zakazał czynić brata kapłanem. Jan Kazimierz wciąż bowiem w jego przekonaniu był dodatkowym gwarantem przetrwania dynastii.
Reklama
Papież cofnął dyspensę: królewicz miał odbyć pełen, dwuletni nowicjat. Jan Kazimierz, choć zawiedziony, trwał w powziętej decyzji. Braterskie awantury chyba nawet rozbudziły jego determinację. W korespondencji z Władysławem królewicz podkreślał, że nie zamierza być „pośmiewiskiem dla świata” i że nigdy nie odstąpi od służby Bożej.
Kapelana królewskiego zapewniał z kolei: „Tak mi się spodobał ten zakonny sposób życia, że zdaje mi się, jakobym już nieba zażywał i tylko śmierć stąd mnie wyrwie”.
Podobne sądy wygłaszał i wśród zakonników. Raz zdarzyło mu się stwierdzić, jednocześnie z pychą i drwiną: „Ludzie zwyczajni muszą próbować, czy w nowicjacie wytrwają, ale tacy jak ja, skoro raz przywdzieją suknię zakonną, już jakby założyli profesję [na całe życie]”.
Honorowe rozwiązanie
Tak długo, jak zakonna kariera Jana Kazimierza przynosiła rozgłos, prowokowała komentarze i protesty, królewiczowi nie brakowało zdecydowania. Wreszcie przestano jednak łechtać jego próżność, opowiadać o tym, jak wiele poświęcił i jak piękny dał przykład światu, odrzucając przyjemności dworskiego życia.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Zapadła cisza, a znów pozbawiony uwagi i celu dynasta zaczął się okropnie nudzić w infirmerii. Jego zapał wietrzał tym bardziej, że Władysław IV, może nieszczerze, ale dał mu wreszcie przyzwolenie, by pozostał w zakonie. Nie było już więc przeciw czemu się buntować.
Obrońcy Jana Kazimierza twierdzą, że opuścił Towarzystwo Jezusowe, bo nawet po okresie nowicjatu król nie pozwoliłby mu zostać księdzem. Dużo bardziej przekonująco brzmi jednak tradycyjna opinia. Niestały królewicz miał po dziurki w nosie monotonnego życia, ciągłych modlitw i wyrzeczeń.
Reklama
Po tym, jak latem 1645 roku przeszedł ciężką, niemalże śmiertelną chorobę, powiedział dość. Przestał się określać mianem „czcigodnego ojca” lub „niegodnego nowicjusza” i polecił, by znów zaczęto go tytułować po królewsku, zgodnie z pochodzeniem.
Papież rychło znalazł honorowe rozwiązanie, dające Janowi Kazimierzowi szansę na zachowanie twarzy po zrzuceniu sutanny. Pomimo braku poparcia polskiego króla byłego już jezuitę mianowano kardynałem.
„Dam w gębę każdemu”
Jan Kazimierz otrzymał pokaźną pensję, został członkiem dworu Ojca Świętego… i zaraz wrócił do dawnych zwyczajów.
Zaczął głośno utyskiwać, że dostaje za mało pieniędzy. Miał pretensje do kurii, że nie płaci mu tyle, by mógł rezydować z odpowiednią klasą w Wiecznym Mieście. Kłócił się też z innymi kardynałami, bo ci — zgodnie z obowiązującym dekretem papieskim — tytułowali go „eminencją”.
Jan Kazimierz podpisał, jak każdy purpurat o dynastycznym rodowodzie, zobowiązanie, że jako kardynał wyrzeknie się miana „najjaśniejszego królewicza”. Po fakcie zaczął jednak grozić, że „da w gębę każdemu, kto by go tytułował inaczej”, niż wynikało z rodzinnych koligacji.
Reklama
Prócz tego powszechnie zdawano sobie sprawę, że krewki Waza kupczy własną pozycją i kontaktuje się zarówno z Hiszpanami, jak i Francuzami w sprawie zostania ich agentem w Rzymie.
Awantury i intrygi sprawiły, że Janowi Kazimierzowi nigdy nie wręczono kapelusza kardynalskiego. Nie dostał prawa ani do czynnego udziału w konklawe, ani nawet do przysłuchiwania się obradom. Był, jak szydzili postronni, „niedonoszonym kardynałem”. A że nikt nie chciał mu dopłacać za dalszy pobyt w Rzymie, wreszcie zrezygnował z godności i w 1647 roku obrażony wrócił do kraju. W samą porę, by stanąć z bratem do wyścigu o koronę.
***
Tekst powstał w oparciu o moją nową książkę poświęconą niezwykłym kobietom XVII stulecia i wpływowi, jaki wywarły na tę epokę przepychu i upadku. Damy srebrnego wieku kupicie na Empik.com.