Sukces, mawiają, ma wielu ojców. W przypadku fenomenu popularności Kaszpirowskiego w Polsce zachowano jednak genderową równowagę. Matce, Halinie Aczkasowej, która od początku do końca prowadziła telewizyjną karierę Anatolija w naszym kraju, towarzyszył z pewnej odległości Mirosław Kuliś – tu w charakterze ojca.
Nie przepadają za sobą z Haliną. O ile Kuliś zachowuje w wypowiedziach o redaktor Aczkasowej powściągliwy szacunek, o tyle pani Halina obwinia Kulisia o to, że wykorzystał Kaszpirowskiego, obłowił się na nim i w ogóle troszczył się o własny interes. W porządku etycznym wyznawanym przez Halinę Aczkasową taka postawa zasługuje na naganę.
Reklama
Niepewny element
Wszystko to, co działo się poza ekranem – seanse w halach widowiskowych i sportowych, kampanie reklamowe i spotkania w kościołach – organizował właśnie Kuliś, wówczas bezrobotny dziennikarz, absolwent Wydziału Matematyki Uniwersytetu Łódzkiego, ledwie po trzydziestce, a dzisiaj, od wielu już lat, właściciel i wydawca rozchodzącego się nadal w blisko półmilionowym nakładzie tygodnika „Angora”, filantrop, właściciel teatru.
Wszystko to w pewnej mierze zawdzięcza temu, że 18 stycznia 1990 roku włączył telewizor. Ale po kolei.
Gdy rodziła się nowa Polska, Kuliś stracił etat w łódzkim tygodniku „Odgłosy” wydawanym, jak większość ówczesnych gazet, przez pezetpeerowski koncern Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „Prasa – Książka – Ruch”. Referuję historię dziennikarza Kulisia, bo są w niej wymowne ślady ducha tamtych czasów, zawirowań politycznych i kariery finansowej, którą robi się z konieczności, stojąc pod ścianą.
Otóż wcześniej, przed „Odgłosami”, w 1988 roku negatywnie zweryfikowano Kulisia w „Głosie Robotniczym”. W trudny czas Okrągłego Stołu redaktor naczelny tego łódzkiego organu PZPR uznał, że lepiej pozbyć się elementu niepewnego, a Kuliś, choć, jak mówi, w żaden sposób nie walczył z komuną, to jednak szemrał, gadał, być może za wiele albo zbyt krytycznie, aby partia mogła się z nim czuć spokojna o realizację swojej linii na łamach. (…) W 1988 roku postanowiono dmuchać na zimne. I Kulisia wylano.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Największe absurdy Korei PółnocnejTylko jemu się udało
Poszedł do sądu. Zdarzył się cud! Peerelowski sąd pracy wydał wyrok nie po myśli organu rządzącej partii. Sędziowie uznali, że zwalniając Kulisia, nie dopełniono jakichś formalności. RSW musiała przyjąć dziennikarza z powrotem na etat. Zrobiono to ze wstrętem. W „Głosie Robotniczym” już go nie chcieli i tak trafił właśnie do redakcji „Odgłosów”.
Wsławił się tam brawurowym wyczynem reporterskim. Kilka tygodni po manifeście Michnika Wasz prezydent, nasz premier, opublikowanym 3 lipca 1989 roku na łamach „Gazety Wyborczej”, w którym autor naszkicował projekt kompromisowego rozwiązania impasu, do jakiego doszło po czerwcowych wyborach, w sali plenarnej Sejmu zwołano poufne, zamknięte dla prasy spotkanie.
Reklama
Posłowie PZPR mieli tam uzgodnić z kolegami z satelickich dotąd partii – Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego i Stronnictwa Demokratycznego – czy dopuścić do powstania rządu zarysowanego w artykule Michnika. Decydowało się tam więcej niż tylko skład koalicji rządzącej. Decydował się los Polski.
Od postawy posłów ZSL i SD zależało, czy ogromne poparcie, jakie obóz „Solidarności” zyskał w wyborach, zostanie wpisane w porządek pokojowego przekazania władzy. Stawał problem, ile tej władzy można oddać, a nade wszystko – komu. Decydować się to miało cichaczem, bez świadków.
Kuliś wśliznął się do sali dwie godziny przed tajnym zebraniem, położył na podłodze między rzadko używanymi ławami po prawej stronie prezydium i tym sposobem jako jedyny dziennikarz miał okazję słuchać, a potem relacjonować czytelnikom, jak tworzyła się III RP. Zapamiętał przede wszystkim wystąpienie Mieczysława Rakowskiego, pierwszego sekretarza KC PZPR.
Jeżeli będą mieli premiera to koniec
Rakowski wzywał, by pod żadnym pozorem nie pozwalać solidarnościowcom na desygnowanie premiera z ich szeregów. – Niech biorą wicepremierów, ministrów, co chcą, ale premiera nie. Jeśli będą mieli premiera, przejmą całą władzę – cytuje Rakowskiego Kuliś.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Śmierć Kaczyńskiego pozwoliła zdemaskować polskich masonów. Tak twierdził agent wysłany z MoskwyStąd też, gdy 19 sierpnia Wojciech Jaruzelski desygnował na urząd premiera Tadeusza Mazowieckiego, Mirosław Kuliś, jako jeden z niewielu, miał pewność, że komuna się skończyła.
– Rzadko udaje się uchwycić epokowy moment.
Zwykle takie sprawy wydają się płynne. Po tym, co usłyszałem z ust Rakowskiego, rozumiałem, że to jest właśnie ta chwila. Że Polska już nie będzie taka jak wcześniej – wspomina po latach. Krótko potem, choć chodził nadal w glorii niemal Woodwarda i Bernsteina, dowiedział się, że znowu wyleci z pracy. Nie, nie wiąże tego z sejmowym wyczynem.
Reklama
Kto to zresztą wie? Po wygranej sprawie w sądzie pracy zawarł z RSW (przez, jak mówi, własną naiwność) tylko roczną umowę. Ten okres upływał w pierwszych miesiącach 1990 roku. Redaktor naczelny lojalnie uprzedził, że ani dnia dłużej ponad termin zapisany w umowie Kulisia trzymać w redakcji nie zamierza.
– Żona, dwoje dzieci, trzeba za coś żyć – wspomina Mirosław.
Inwestor potrzebny od zaraz
Zrozumiał, że miejsce pracy musi sobie stworzyć sam. Wpadł na pomysł wydawania cotygodniowego przeglądu prasy. Ukazywał się już wówczas tygodnik „Forum” publikujący wybrane artykuły z prasy światowej. Tygodnik Kulisia miał się skupiać na najciekawszych tekstach z polskich gazet. Na rozruch potrzebne były pieniądze.
Pięć tysięcy dolarów obiecali zainwestować członkowie jego licznej rodziny. To jednak było za mało, żeby wydać pierwszy numer. Znał dobrze Janusza Baranowskiego, prezesa jednej z pierwszych wielkich niepaństwowych firm – Spółdzielni Ubezpieczeniowej „Westa”. Baranowski obracał milionami. Gotów był przystąpić do spółki.
I już Kuliś czuł zapach świeżej farby drukarskiej, która pokrywa płachty papieru treścią jego tygodnika, gdy okazało, że Westa wpadła w zator płatniczy. Pieniędzy nie ma, mają być, proszę się dowiadywać.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Chodził dzień w dzień do biura Westy, dyżurował w pokoju głównej księgowej, czekając na sygnał, że ma już za co otwierać tygodnik; zaprzyjaźnili się nawet, ale pieniędzy jak nie było, tak nie było.
Pierwsze spotkanie z Kaszpirowskim
Zaczął się rok 1990, w bliskiej perspektywie ostatnia pensja z „Odgłosów”.
– 18 stycznia wieczorem wróciłem do domu. Włączyłem telewizor. Leciał właśnie pierwszy seans Kaszpirowskiego, sprowadzony i opracowany, jak się później dowiedziałem, przez Halinę Aczkasową. Patrzyłem w ekran i wiedziałem: „to jest to”. To chwyci. Zobaczyłem człowieka z ogromną charyzmą. Seanse będą hitem!
Reklama
Nie myślał o Kaszpirowskim w kategoriach biznesu, jaki mógłby na nim zrobić. Zaintrygował go jako temat dziennikarski. Zrobi wywiad z uzdrowicielem, może pierwszy dla polskiej prasy, napisze kilka wersji, sprzeda różnym redakcjom. Nazajutrz, w piątek, pół dnia spędził na zdobywaniu kontaktu do Kaszpirowskiego. Zastał go telefonicznie w Kijowie.
– Proszę przyjść w niedzielę na dwunastą. Czkałowa 8 – zadecydował uzdrowiciel.
Kuliś z najwyższym trudem (brak pieniędzy, brak dokumentów) dotarł w niedzielę 21 stycznia 1990 roku do Kijowa. Miał bilet powrotny na ten sam dzień. Pociąg odjeżdżał po południu. Kaszpirowski przyjął dziennikarza. – Zapraszam wieczorem na mój seans do hali sportowej. Popatrzy pan sobie. Potem pogadamy. Nie mam już zaproszeń, ale proszę, tu są dwa bilety.
– Dwa?
– Drugi dla koleżanki! – uśmiechnął się Kaszpirowski.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Polska architektura lat 90. Dlaczego jest tak brzydka i kiczowata?
Kuliś odpowiedział uśmiechem, choć nie miał w Kijowie nie tylko koleżanki, ale nawet kąta, w którym mógłby się zatrzymać na noc. Nie miał też pieniędzy na hotel.
Zamiast wywiadu tournée nad Wisłą
Dwie godziny przed seansem był już pod halą sportową. Bilety o nominalnej cenie, stanowiącej rublową równowartość jednego dolara, rozeszły się już dawno. Przed halą kłębił się tłum i grupa koników oferujących bilety za nie mniej niż pięć dolarów. Kuliś wszedł do hali, pokazując legitymację prasową.
Reklama
Potwierdzono, że rzeczywiście zaprosił go Kaszpirowski, i już żadne bilety nie były potrzebne. Wyszedł na chwilę, niby na papierosa, i sprzedał bilety po cenie koników. Miał już jak opłacić nocleg. Patrząc na tłum zgromadzony w hali, zobaczył pieniądze, których tak bardzo potrzebował na rozruch tygodnika.
Po wielu perypetiach, po spędzeniu w Kijowie miast planowanych kilku godzin, ośmiu dni, namówił Kaszpirowskiego na tournée po Polsce. Formalnym zapraszającym była Westa. Termin – maj. Gdy Kuliś wrócił do Łodzi, w nieodległej Warszawie Mieczysław Rakowski akurat zarządził: „sztandar PZPR wyprowadzić!”.
Telewizja Polska emitowała kolejne seanse zarejestrowane w Moskwie. Halina Aczkasowa przygotowała film dokumentalny o Kaszpirowskim. Z dnia na dzień Anatolij stawał się ulubieńcem polskich mas, prawdziwą sensacją. Gdy w jeden z pierwszych dni maja Anatolij Kaszpirowski wylądował na Okęciu, czekano na niego jak na głowę państwa.
Chytry plan, a może tylko…
Po piętnastominutowej konferencji w porcie lotniczym, krótkiej, żeby narobić kolegom dziennikarzom apetytu, ale nie pozwolić się im nasycić, Kuliś zapakował Anatolija, jego żonę i członków ukraińskiej świty psychoterapeuty do śmigłowca i odlecieli, jak podały serwisy prasowe, w nieznanym kierunku. Materiały z konferencji prasowej ukazały się we wszystkich ogólnopolskich serwisach.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Prawdziwy Hans Kloss. Czy pierwowzór bohatera sławnego serialu był komunistycznym zbrodniarzem?Kuliś bowiem stworzył chytry plan marketingowy. W zasadzie, mówi, nie był to żaden plan, lecz wynik rozmaitych niemożności, który niechcący niesłychanie podsycił zainteresowanie tournée Kaszpirowskiego.
– Nie mogłem zaraz po przylocie Anatolija zorganizować mu występów. Nie miałem uzgodnionych ani miejsc, ani trasy. Postanowiłem, że przez pierwszy tydzień Kaszpirowski będzie wypoczywał w sekretnym miejscu jako specjalny gość Westy, a ja wszystko w tym czasie przygotuję.
Reklama
W ciągu następnych dni dziennikarze próbowali wytropić tajny ośrodek, w którym Kuliś zakwaterował psychoterapeutę. A prawda była zgodna z porzekadłem, że najciemniej jest pod latarnią.
Oto, choć Kuliś wynajął dla Kaszpirowskiego ukryty w podłódzkich lasach domek, to uzdrowicielowi miejsce nie przypadło do gustu. Przez tydzień kwaterował w apartamencie w Grand Hotelu, w samym centrum Łodzi.
(…) Nikomu nie przyszło do głowy, że człowiek, którego poszukuje pół Polski, może sobie ot tak, jakby nigdy nic, chodzić po głównej ulicy miasta. Personel Grand Hotelu odznaczał się zaś profesjonalną dyskrecją. Dopiero ćwierć wieku później okaże się, że kelner nie musi żyć z napiwków, o ile ma do dyspozycji dyktafon.
Siła telewizji
Pierwszy seans odbył się w hali sportowej w Łodzi. – Nie była to klapa, ale z pewnością i nie sukces – wspomina Kuliś. – Sprzedało się niespełna pięć tysięcy biletów. Miejsc w hali było prawie dziewięć tysięcy. Tak rozlokowaliśmy publiczność, żeby widownia nie świeciła pustkami.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Pierwsze ateistyczne państwo świata. Zamordowano setki kapłanów i zamknięto 2000 świątyńWolne pozostały miejsca w najwyższych rzędach, na jaskółkach i na nadjaskółkach. Po seansie Kaszpirowski opuszczał halę wynajętą limuzyną.
Kuliś: – Tak to się nazywało. Limuzyna tamtych czasów, jakieś volvo 740, żaden rollsroyce.
Przy bramie prowadzącej wprost z hali na ulicę zebrało się kilkudziesięciu łodzian pragnących raz jeszcze z bliska zobaczyć Kaszpirowskiego.
Reklama
Kuliś: – Sprzyjało mi szczęście. W pobliżu stała wraz z ekipą zdjęciową koleżanka z łódzkiego oddziału telewizji. Wzdłuż drogi, którą jechała limuzyna, ustawiono barierki. W ciasnej przestrzeni pomiędzy barierkami a samochodem te kilkadziesiąt osób stworzyło mimowolnie sztuczny tłok.
Zawołałem koleżankę. Kamera zarejestrowała moment, gdy ludzie przepychają się, aby być jak najbliżej Kaszpirowskiego. Te sceny wyemitowano na antenie ogólnopolskiej. W ogóle powtarzano je dość często. Były bardziej efektowne, bardziej telewizyjne niż relacja z sennego seansu.
Pełne hale w całej Polsce
Zadziałało! Na następne występy sprzedawały się już komplety. W międzyczasie Kaszpirowski i Baranowski się posprzeczali, Kaszpirowski oznajmił, że z Westą Baranowskiego nie chce mieć nic wspólnego. Od tego dnia wyłącznym organizatorem seansów stała się firma Westa Druk – Mirosław Kuliś, założona w celu wydawania wymarzonego przez Kulisia tygodnika.
Największe miasta, największe hale, katowicki Spodek, warszawska Sala Kongresowa, wkrótce także kościoły.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Czy za Gierka naprawdę żyło się tak dobrze? Sprawdzamy koszty życia i zarobki PolakówKuliś: – Księża sami się do mnie zgłaszali. Pamiętam proboszcza z małej parafii na Mazurach, to był chyba pierwszy duchowny, który chciał do siebie sprowadzić Kaszpirowskiego. Zapytałem: „Jak ksiądz sprzeda cztery tysiące biletów?”. Odpowiedział: „Sprzedam. Ludzie mnie lubią”.
W Gdańsku siły porządkowe ustawiły trzy kordony funkcjonariuszy na drodze prowadzącej do Hali Olivia, gdzie występował Kaszpirowski. Sprawdzano bilety na seans już na przystanku tramwajowym, oddalano gapiów.
Reklama
– Nie mogliśmy dopuścić do powtórki tego, co się działo w Łodzi. Tu jest Gdańsk – wyjaśnił Kulisiowi trójmiejski komendant zdekomunizowanej już policji, która ledwie miesiąc wcześniej zastąpiła Milicję Obywatelską.
A tylko Kuliś wiedział, że w Łodzi nie zdarzył się żaden tumult, ale przeciwnie, szczęśliwy zbieg okoliczności podkręcony przez reporterski refleks.
3 czerwca 1990 roku, jeszcze w trakcie pierwszego tournée Anatolija po Polsce, ukazał się pierwszy numer tygodnika „Angora”. Pismo do tej pory pozostaje jednym z najlepiej sprzedających się tygodników. Mirosław Kuliś nie wziął udziału w redagowaniu pierwszego numeru.
Nie zdążył nawet porządnie oblać inauguracji pisma. Gdy gazeta jechała to kiosków, jej wydawca był w kolejnej trasie z Kaszpirowskim.
Raz na wozie, raz pod wozem
Mirosław Kuliś i team, który wokół siebie stworzył, organizowali kolejne trasy w Polsce, w Czechosłowacj, i w Bułgarii aż do 1993 roku. Potem stopniowo spadało zainteresowanie uzdrowicielem, a i sam Kaszpirowski ulokował swoje nadzieje za oceanem.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Najbardziej zacofana z polskich metropolii? Brakowało tam wszystkiegoBilety na seanse Kaszpirowskiego kosztowały od trzydziestu do pięćdziesięciu tysięcy starych złotych. Bywały też podobno droższe, VIPowskie, na lepsze miejsca. Średnia pensja wynosiła w 1990 roku około miliona złotych, dolar kosztował mniej więcej dziesięć tysięcy.
Przyjmując, że kilka pierwszych polskich tournée Kaszpirowskiego, jeszcze w 1990 roku, obejrzało pół miliona widzów, a połowę ceny biletów inkasował Anatolij wraz ze swoją świtą (taki warunek twardo obronił w trakcie pierwszych negocjacji z Kulisiem), po odliczeniu kosztów wynajmu sali i obsługi, wciąż jeszcze pozostawały do dyspozycji Kulisia kwoty liczone w setkach tysięcy dolarów. A tournée odbywały się i w 1991 roku, i w 1992, i w 1993.
Zapytałem Mirosława Kulisia, jak to jest, stać się z dnia na dzień milionerem, gdy jeszcze chwilę wcześniej byłeś bezrobotny. – W grudniu 1990, po siedmiu miesiącach współpracy z Kaszpirowskim i po pół roku wydawania „Angory”, miałem pierwszy milion dolarów.
Tak to jakoś policzyłem, zamykając rok. Za to już dwanaście miesięcy później, gdy zamykałem kolejny rok, miałem minus trzysta tysięcy dolarów. Tyle byłem winien ludziom. Do tej pory czuję się bezrobotny. Tak to jest z milionami.
Źródło
Tekst stanowi fragment książki Gabriela Michalika pod tytułem Kaszpirowski. Sen o wszechmocy. Ukazała się ona w 2020 roku nakładem Wydawnictwo Agora.
Polecamy
Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji. W celu zachowania jednolitości tekstu usunięto przypisy, znajdujące się w wersji książkowej. Tekst został poddany obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia większej liczby akapitów.