Special Air Service czyli słynne SAS to trzon brytyjskich sił specjalnych, elita elit w wojskach Jej Królewskiej Mości. Aby dostać się do jednostki trzeba przejść mordercze treningi i testy. Jednak najtrudniejsze przychodzi później.
Po wstępnym okresie każdy z żołnierzy SAS musi przejść czteromiesięczne szkolenie specjalne, które obejmuje – między innymi – mordercze ćwiczenia w dżungli. Na koniec przechodzi się test na przetrwanie w skrajnie trudnych warunkach. Najpierw przez dwa tygodnie uczą człowieka co i jak, a potem sprawdzają, czego się nauczył.
Reklama
Idzie się do lekarza. Ten zagląda w tyłek, czy nie schowano tam paru batonów czekoladowych na wszelki wypadek, no i się zaczyna.
Wywożą człowieka w góry, ubierają w ciuchy z drugiej wojny światowej: portki, koszulę, płaszcz bez jednego guzika i buty bez sznurowadeł. Zadanie polega na tym, żeby nie dać się złapać, a ma się przeciwko sobie kompanię gwardzistów z helikopterami.
Poszukujący dają z siebie wszystko. Za złapanie „zbiega” dostają dwa tygodnie urlopu ekstra.
Jeśli ci się nie uda, nie masz prawa
Przez dwa dni ukrywałem się razem z dwoma lotnikami z marynarki wojennej i facetem z RAF. Zgodnie z regulaminem musi się działać w grupie. Moja była chyba najgorsza.
Koledzy nie przykładali się, nie zależało im tak jak mnie. Sprawdzian traktowali niczym wakacje, po których wraca się do domu. Mnie zaś zależało na wyniku.
Reklama
Jak się nie zda sprawdzianu na przeżycie, nie ma się prawa do odznaki SAS.
Zaczailiśmy się w kryjówce. Dwóch stanęło na straży, ale niestety zasnęli. Wtedy to nadleciał helikopter z gwardzistami, i po ptakach.
Próbowaliśmy jeszcze zbiec, lecz nie było szans. Złapali nas i z zawiązanymi oczami pognali do punktu internowania.
Kilka godzin później, tam właśnie, w punkcie internowania, kiedy wreszcie zdjęto mi opaskę z oczu, zobaczyłem przed sobą szefa kompanii szkoleniowej.
– Odpadłem? – zapytałem z żalem.
– Jeszcze nie. Właź do śmigłowca i staraj się niczego nie spieprzyć.
Przyczajony tygrys, ukryty komandos
Miałem szczęście. Starszy sierżant sztabowy służył kiedyś w moim pułku, a poza tym był akurat w dobrym nastroju, więc przymknął oko.
Tym razem byłem sam, co bardzo mi odpowiadało. Ćwiczenia polegały na tym, aby niespostrzeżenie przemykać od jednego wyznaczonego punktu do drugiego i tak dalej.
Jednocześnie tak to wszystko urządzono, że na poszczególnych odcinkach kolejno nas wyławiano, a pod koniec wszystkich poddano przesłuchaniu. Na kursie uczą, jak odpowiadać na pytania.
Trzeba udawać kogoś, kto nie ma niczego ważnego do powiedzenia. Chodzi o to, aby przesłuchujący uznał, że szkoda czasu i atłasu. Poszło mi dość łatwo. Wiedziałem przecież, że wszystko jest na niby. Niby ci grożą, ale przecież nic ci się nie stanie.
Reklama
To prawda, że po „ucieczce” człowiek jest zmęczony, brudny, przemoczony i zziębnięty. Sedno rzeczy tkwi w tym, by wytrwać i się nie poddać. A jednak, ku mojemu zdziwieniu, niektórzy załamywali się właśnie na ostatnim etapie.
Czas to pojęcie względne
Przy którymś tam „przesłuchaniu” zjawił się jakiś facet, dał mi kubek z gorącą zupą i powiedział, że to koniec. Potem nastąpiło omówienie, które stanowi ważny etap ćwiczeń. Można się wiele nauczyć.
Zaskoczyło mnie na przykład, że straciłem poczucie czasu. „Mój” czas różnił się od rzeczywistego o sześć godzin.
Wreszcie wysłano mnie na szkolenie strzeleckie do Herefordu. Tu traktowano nas indywidualnie. Kto nie miał żadnego doświadczenia w tych sprawach, przechodził kurs podstawowy. Takim jak ja, to znaczy z piechoty, o podobnym stażu, stawiano wyższe wymagania.
Reklama
Na koniec przeszedłem szkolenie w skokach ze spadochronem w bazie Brize Norton. To już była fraszka. W porównaniu ze sprawdzianami na przetrwanie, na kursie spadochroniarskim czułem się jak w sanatorium.
Wreszcie, po sześciu długich miesiącach szkolenia i testów, wszystkich nowych wezwano kolejno do dowódcy. Dostałem wymarzony, piaskowy beret z odznaką SAS – sztyletem i skrzydłami. „Pamiętaj – powiedział stary – że łatwiej to zdobyć, niż utrzymać”.
Nie bardzo słyszałem, co do mnie mówił. Chciało mi się tańczyć z radości.
Źródło
Powyższy tekst stanowi fragment książki Andy’ego McNaba pt. Kryptonim Bravo Two Zero. Jej nowe wydanie ukazało się w Polsce nakładem Wydawnictwa Bellona.
Tytuł, lead oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany podstawowej obróbce korektorskiej.