Dla specjalistów jest sprawą oczywistą, że rozbiory Rzeczpospolitej były w decydującym stopniu wypadkową kryzysu XVII wieku. Polska gospodarka, w przeszło 90 procentach oparta na rolnictwie, na dobra sprawę nigdy nie podniosła się z upadku po serii krwawych wojen i inwazji, z potopem szwedzkim na czele. Ale właściwie dlaczego odbudowa, którą udało się przeprowadzić w innych krajach, w Polsce okazała się niemożliwa?
Polska na dobre pogrążyła się w odmętach warcholstwa i politycznej niemocy po potopie szwedzkim (1655-1660). W kolejnych dekadach odnoszono jeszcze z rzadka propagandowe czy militarne sukcesy – ze sławną wiktorią wiedeńską na czele – ale rozprzężenia nie opanowano.
Reklama
U schyłku XVII wieku Rzeczpospolita była potęgą co najwyżej na papierze. W początkach wieku XVIII stała się tylko „karczmą zajezdną mocarstw”, zupełnie bezsilną wobec nowej wojny, kolejnych przemarszów obcych wojsk, zniszczeń i epidemii.
„Ogólny kryzys XVII wieku” – wynikający w przeważającej mierze z załamania klimatu – był oczywiście zjawiskiem powszechnym. Zmagała się z nim cała Europa, a na ziemiach niemieckich tak zwana wojna trzydziestoletnia przyniosła nawet większe straty i zniszczenia niż potop nad Wisłą.
Na Zachodzie zdołano jednak wygrzebać się z zapaści, znaleźć drogę do odbudowy, a nawet do prosperity. W Polsce nie stało się tak w ogromnym stopniu dlatego, że wybrano specyficzną odpowiedź na apokaliptyczną serię wyzwań. W reakcji na apogeum zapaści do skrajności podniesiono wyzysk chłopów.
(Nie)racjonalna reakcja na kryzys
W ostatnich latach wśród badaczy gospodarki popularność zyskał pogląd, w myśl którego ostateczne zaostrzenie poddaństwa i podniesienie do absurdalnego poziomu wymiaru pańszczyzny stanowiło „racjonalną reakcję” na kryzys XVII wieku.
Reklama
Może z perspektywy panów tok postępowania rzeczywiście wydawał się rozsądny, a często – i konieczny.
Jeśli w danej wsi wymarła połowa ludności (co zdarzało się nagminnie), to szlachcic czuł, że ma pełne prawo wymagać, by pozostali pracowali dla niego… w podwójnym wymiarze. Jeśli z kolei osadę zrównano z ziemią, a chłopi musieli pożyczać sprzęt i inwentarz żywy od pana, bo inaczej pomarliby z głodu, to ten sądził, że odtąd może traktować ludzi już nie tylko jak poddanych, ale wprost swoje „chodzące narzędzia”.
Wiejscy gospodarze stracili po potopie resztki niezależności. Nawet rodziny używające drobnych skrawków gruntu musiały bezpłatnie pracować na szlachciców przez więcej dni, niż było ich w tygodniu. W efekcie zaniedbywali własne pola, byli niezdolni do jakiegokolwiek zarobku, coraz bardziej przymierali głodem.
Dla chłopów kierunek zmian nie był rozsądny, ale najgorszy z możliwych. Dla całego państwa na dłuższą metę też, bo przecież rolnictwo stanowiło absolutny fundament gospodarki. Jeszcze w początkach XIX wieku, w Księstwie Warszawskim, uprawa roli odpowiadała za ponad 90% dochodu narodowego. W wiekach XVII i XVIII był to odsetek podobny, jeśli nie wyższy. Upadek wsi musiał więc oznaczać upadek Rzeczpospolitej.
„Niepełnowartościowe warstwy”
Znaczenie tego faktu wciąż umyka nawet uwadze specjalistów. Zadziwiający komentarz do zapaści ekonomicznej sprzed trzech wieków wypowiedział profesor Krzysztof Mikulski.
Reklama
Na konferencji naukowej z 2007 roku stwierdził on, że po potopie „najgorsze, najtragiczniejsze były straty w warstwie »pełnowartościowych« ówczesnych obywateli – właścicieli warsztatów rzemieślniczych, kupców, właścicieli majątków”.
To problemy tych ludzi „prowadziły do rzeczywistego załamania produkcji”. Zdaniem wykładowcy uniwersytetu w Toruniu podobnej wagi nie należy przywiązywać do losu ludności najwidoczniej „niepełnowartościowej”, bo przecież „najniższe warstwy społeczne bardzo łatwo się odtwarzały” po epidemiach, wojnach i klęskach głodu.
Wniosek ten w najmniejszym nawet stopniu nie odpowiada rzeczywistości. Polskie chłopstwo nie „odtworzyło się”. Ludność kraju w połowie XVII wieku skurczyła się nawet o 1/3, z 11 milionów spadła do około 8. Potem nie doszło do ponownego, szybkiego wzrostu populacji. Dopiero po stu latach zaludnienie Rzeczpospolitej wróciła do poziomu sprzed zapaści.
Wieśniacy tym bardziej nie odzyskali dawnej pozycji, dawnego majątku. Już przed tym, jak kryzys XVII stulecia uderzył w Polskę kmiecie byli zbiedniali, ubezwłasnowolnieni. Ale to po potopie stali się, by przytoczyć wypowiedź podróżnika ze Śląska Johanna Josepha Kauscha, „w całym tego słowa znaczeniu niewolnikami”.
Reklama
„Do fundamentów spalone”. Odbudowa, której nie było
Ocenia się, że na niektórych obszarach – zwłaszcza na Pomorzu, Mazowszu – populacja zmniejszyła się w połowie XVII wieku o 60%, jeśli nie więcej. Na Podlasiu było to nawet 80%.
Jednocześnie przyczyną i skutkiem hekatomby był ogromny spadek areału uprawianej ziemi. Na Mazowszu bezpośrednio po potopie chłopi obsiewali zaledwie 15% gruntów, które mieli w użytku, zanim spadły na nich wojny i zarazy. Wolnych pól było w bród, ale brakowało narzędzi, rezerw zboża na ponowny zasiew, zwierząt pociągowych i sił ludzkich.
W dokumentach z epoki stale też pisano o wioskach, które zniknęły z powierzchni ziemi, zostały „penitus” – a więc kompletnie – „spustoszone”, albo zniszczone „przez nieprzyjaciół funditus”, do fundamentów.
„Kocznowo całe puste, człowieka w nim nie ma ani jednego; w Wilatkowie ani osiadłości, ani folwarku nie ma, w Morzysławiu żaden poddany nie został” – wymieniał różne przykłady ze środkowej i zachodniej Polski profesor Jan Rutkowski.
„Niewdzięczna ziemia odmawia zapłaty”
Odbudowa okazała się mozolna, a w większości – wprost niemożliwa. Ogromnie spadła wydajność rolnictwa.
Nawet te spłachetki ziemi, które znajdowały się pod uprawą, przynosiły horrendalnie niskie plony. Bezpośrednio po potopie było to już nie pięć czy nawet więcej ziaren z jednego wysianego – jak w XVI i na początku XVII wieku – ale trzy. Często nawet mniej niż w czasach średniowiecznych.
Podczas gdy na zachodzie Europy stopniowo upowszechniały się nowoczesne metody, a rolnictwo przynosiło w XVIII wieku coraz większe zyski, nad Wisłą aż do rozbiorów nie powrócono nawet do wydajności z epoki renesansu.
Reklama
Hubert Vautrin – przybysz z Francji, pracujący jako nauczyciel w rezydencjach polskich magnatów – nie mógł pojąć tego zjawiska. W latach 80. XVIII stulecia pisał, że w państwie rządzonym przez Stanisława Augusta Poniatowskiego gleba jest chyba wyjątkowo jałowa i nieurodzajna. Jak widać nie zdawał sobie sprawy z tego, że przed dwoma wiekami Rzeczpospolita uchodziła za kraj najbardziej żyzny na kontynencie. Vautrin komentował:
Chłop [polski] ogranicza się do wymagania od ziemi, w nagrodę za trud, pięciokrotnego plonu. Niewdzięczna ziemia odmawia często nawet tej umiarkowanej zapłaty. Zrzuca na ogół plony czterokrotne. Byłaby bardziej urodzajna, gdyby używano nawozów i gdyby ją meliorowano, lecz potrzeba do tego rąk roboczych, a ona tymczasem żywi ludzkie nieużytki.
Miliony kisnących ludzi
Ogromną część gruntów porzucono na całe dekady, bądź nawet na stałe. We wsiach należących do arcybiskupstwa gnieźnieńskiego – których było łącznie kilkaset – w roku 1685, trzydzieści lat po potopie, chłopi uzyskiwali tylko 40% plonów z czasów przedwojennych. Do rozbiorów nie udało się tam powrócić do stanu z początku XVI wieku.
Na Mazowszu w roku 1688 nadal prawie połowa pól chłopskich leżała odłogiem. Skutków spustoszenia nie usunięto ani za panowania Jana III Sobieskiego, ani tym bardziej w naznaczonej kolejnym konfliktem zbrojnym epoce saskiej.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
W XVIII wieku – nawet ponad sto lat po zajęciu kraju przez Szwedów – w źródłach często wspominano o dawnych polach, które po potopie zarosły chaszczami czy wręcz borami.
Niektóre u schyłku epoki próbowano karczować, zagospodarowywać. Skutki najazdu wciąż były jednak widoczne na każdym kroku. To zupełnie tak, jakby dzisiaj, w przeszło osiem dekad po wybuchu drugiej wojny światowej, całą Polskę niezmiennie znaczyły ruiny i zgliszcza.
Reklama
Nic dziwnego, że polski komentator Stanisław Staszic, zapisał słowa bardzo podobne do tych sformułowanych przez francuskiego podróżnika. Stwierdził, ze choć „najobfitsza ziemia w Europie” powinna dawać Rzeczpospolitej bogactwo i „żywić co najmniej trzydzieści milionów ludzi”, to z uwagi na zaniedbanie stała się ona uboga i jałowa.
„Nie odradza się, ale tylko kiśnie na niej kilka milionów ludzi” – kwitował propagator oświecenia.
***
O tym jak wyglądało życie na polskiej wsi, czym naprawdę była pańszczyzna i jak chłopi nad Wisłą stali się niewolnikami przeczytacie w mojej książce pt. Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa (Wydawnictwo Poznańskie 2021). Do kupienia na Empik.com.