Jest zimna lutowa noc 1941 roku. Nad okupowaną Polską pojawia się brytyjski samolot. Z jego pokładu skacze trzech spadochroniarzy. To pierwsi polscy cichociemni zrzuceni nad ojczyzną. Już od pierwszej minuty nic nie idzie po myśli żołnierzy. Co będą musieli zrobić, by przetrwać i zrealizować zadanie?
Na początku wojny brytyjskie Królewskie Siły Powietrzne (RAF) dysponowały tylko jednym typem samolotu, w którego zasięgu znajdowało się terytorium okupowanej Rzeczypospolitej. Był to dwusilnikowy bombowiec Armstrong Whitworth „Whitley”.
Reklama
Jego zasięg maksymalny rzędu 1500 km pozwalał na dotarcie wyłącznie nad zachodnią część okupowanej Polski. Zrzuty w tym rejonie nie wchodziły tymczasem w rachubę. Na obszarach włączonych do Rzeszy aktywnie działały niemieckie służby; liczne były też skupiska przesiedlanej tu cywilnej ludności niemieckiej.
Dopiero po pewnym czasie udało się wydłużyć zasięg „Whitley’a” poprzez instalację dodatkowych zbiorników paliwa w komorze bombowej. Sformowano także jednostkę lotniczą specjalizującą się w potajemnych działaniach nad terytorium wroga. Była to 1419 Special Duty Flight (Eskadra do Zadań Specjalnych) bazująca na lotnisku Newmarket koło Cambridge.
Kryptonim „Adolphus”
Pierwszy lot nad Polskę (będący też pierwszą próbą zrzutu spadochroniarzy nad okupowaną Europą!) został wyznaczony na 20 grudnia 1940 roku. Załoga i skoczkowie siedzieli już w samolocie w oczekiwaniu na pozwolenie na start, gdy z dowództwa bazy w Newmarket przyszedł sygnał odwołujący polecenie startu.
Kolejną próbę podjęto dopiero dwa miesiące później, w nocy z 15 na 16 lutego 1941 roku. Operacja otrzymała kryptonim „Adolphus”.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Polacy unicestwili pancernego kolosa. Zapomniany triumf z 1 września 1939 rokuJej celem było zrzucenie trzech polskich skoczków: majora Stanisława Krzymowskiego ps. „Kostka” i rotmistrza Józefa Zabielskiego ps. „Żbik” oraz kuriera politycznego, bombardiera Czesława Raczkowskiego ps. „Orkan” na placówkę odbiorczą na kielecczyźnie, około 7,5 km od Włoszczowej.
Na lotnisku cichociemnych żegnał generał Kazimierz Sosnkowski, piastujący wówczas stanowisko komendanta głównego Związku Walki Zbrojnej. Sosnkowski rzekł do odlatujących do kraju żołnierzy pamiętne słowa: „Macie udowodnić, że łączność z krajem jest w naszych warunkach możliwa”.
Reklama
„Serce wali nam w piersi”
Oznaczony literami NF-B „Whitley” z cichociemnymi skierował się najkrótszą drogą w kierunku Polski, przez Düsseldorf i Berlin. Warunki transportowe w maszynie były wyjątkowo spartańskie. Polscy skoczkowie leżeli na gołej, zimnej podłodze. Przynajmniej lot przebiegał w miarę spokojnie.
Tylko nad Düsseldorfem samolot dostał się w ogień artylerii przeciwlotniczej. Stolica Niemiec została ominięta od południa, a dawną polską granicę zamierzano przekroczyć w pobliżu Cieszyna. Gdy Polacy dowiedzieli się, że są nad terytorium kraju wpadli w euforię. Józef Zabielski wspominał: „Serce wali nam w piersi, tak jakby pęknąć chciało. Podbiega pod samo gardło. Jesteśmy bardzo wzruszeni”.
Fatalna pomyłka nawigacji
Już nad Polską pilot, porucznik Keast, zauważył niepokojąco niski stan paliwa w zbiornikach. Mogło go zabraknąć na powrót do bazy. Samolot zatoczył koło i zapadła decyzja o skoku.
Pierwszy ruszył „Kostka”, następnie poleciały zasobniki z bronią, potem wyskoczył „Żbik” i na końcu „Orkan”. Samolot zawrócił. Piloci pozostali nieświadomi, że popełnili koszmarny błąd. W skutek nieprawidłowej nawigacji Polaków zrzucono nie pod Włoszczową tylko w rejonie wsi Dąbrowiec, w okolicach Skoczowa na Śląsku Cieszyńskim. Aż 140 kilometrów od pierwotnego punktu przeznaczenia!
Na cichociemnych na dole nikt nie czekał, jak wcześniej ustalono. Byli zdani wyłącznie na własne siły.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Trudne lądowanie
„Kostka” i „Orkan” wylądowali bez problemów. Mniej szczęścia miał „Żbik”. Wylądował na podmokłej łące, wbił się w lód i boleśnie skręcił stopę. Na szczęście odnalazł go „Orkan”. Obydwaj skrzętnie ukryli spadochrony oraz plecaki, w których znajdowała się m.in. poczta dla dowództwa Związku Walki Zbrojnej. Niestety nie odnaleźli majora Krzymowskiego.
Jak się później okazało „Kostka” samotnie przekroczył granicę z Generalnym Gubernatorstwem i bez trudu dotarł do Warszawy.
Zabielski i Raczkowski tymczasem próbowali rozeznać się w sytuacji i zlokalizować zasobniki z wyposażeniem. Gdy dotarli do najbliższej wsi okazało się, że jest ona zamieszkana przez Niemców. Na szczęście obaj biegle posługiwali się językiem okupanta. Dzięki temu „Żbik” wypytując jednego z gospodarzy dowiedział się, że znajdują się na terenie Rzeszy.
Wynajętą furmanką zajechali do stacji kolejowej w Skoczowie i dojechali pociągiem do Bielska. Tam rozstali się. Od tej pory każdy na własną rękę miał przedzierać się do Generalnego Gubernatorstwa.
Reklama
W łapach Grenzschutzu
Przy próbie przekroczenia granicy „Orkan” nieoczekiwanie wpadł na patrol Grenzschutzu, straży granicznej, i trafił do więzienia w Wadowicach. Tam jednak nie opuściło go wojenne szczęście.
Niemcy byli święcie przekonani, że mają do czynienia z… ukraińskim przemytnikiem! Uratowały go fałszywe dokumenty, w których figurował pod ukraińskim nazwiskiem, oraz kilka zwojów materiałów tekstylnych, jakie taszczył ze sobą.
Za nielegalne przekroczenie granicy otrzymał wyrok trzech miesięcy więzienia oraz 210 marek grzywny. W czasie odsiadki nawiązał kontakt z miejscową komórką Batalionów Chłopskich. Dzięki temu po wpłaceniu grzywny został uwolniony i bez przeszkód dotarł do Krakowa.
Noc w niemieckim hotelu
Niemniej dramatyczne przygody przeżywał w tym czasie rotmistrz Józef Zabielski. „Żbik” dzięki doskonale podrobionym dokumentom oraz płynnej niemczyźnie bezczelnie postanowił, że… zanocuje w niemieckim hotelu!
<strong>Przeczytaj też:</strong> Ten polski pilot myśliwski we wrześniu 1939 roku postanowił przejść na stronę Sowietów. Dlaczego?<br /> 3 min. czytaniaMocno dawały mu się we znaki kontuzjowane nogi. Zatrzymał się więc w bielskim przybytku, z którego już na drugi dzień rano musiał się szybko ewakuować. Powodem była wizyta funkcjonariuszy Gestapo, sprawdzających nowych gości. „Żbik” uciekł dosłownie w ostatniej chwili, ostrzeżony przez polską pokojówkę. Zdołał przekroczyć granicę, ale obolały i wycieńczony stracił przytomność…
Niechybnie by zamarzł w jakimś leśnym wykrocie, gdyby nie odnaleźli go polscy chłopi pracujący przy wyrębie lasu. Przez pewien czas ukrywał się u miejscowych. Gdy nabrał trochę sił dotarł do Nowego Sącza, gdzie zatrzymał się u matki innego cichociemnego, Zbigniewa Piaseckiego. Pani Genowefa Piasecka przez miesiąc opiekowała się „Żbikiem”.
Reklama
Do Warszawy rotmistrz Zabielski dotarł w kwietniu 1941 roku i zameldował się w punkcie kontaktowym Komendy Głównej ZWZ.
Niemieckie obywatelstwo za schwytanie agentów
Tymczasem Niemcy szybko zorientowali się, że pod Skoczowem doszło do zrzutu alianckich spadochroniarzy. Robotnicy pracujący przy budowie drogi natknęli się na porzucone spadochrony.
Sprowadzono kilka kompanii SS i przeczesano okolicę. Trud się opłacił, bo odnaleziono cztery zasobniki zawierające m.in. 4 radiostacje, 2 pistolety maszynowe i materiały wybuchowe. Porozklejano plakaty informujące o poszukiwaniach angielskich szpiegów. Oferowano nawet nagrodę w postaci 50 tysięcy marek, a dla Polaków dodatkowo coś ekstra – obywatelstwo niemieckie.
W trakcie poszukiwań ustalono, że dwóch ludzi, niewątpliwie poszukiwanych dywersantów, dojechało furmanką do stacji kolejowej w Skoczowie. Tam ślad się urywał.
Reklama
Spektakularny sukces operacji „Adolphus”
„Whitley” wylądował w macierzystej bazie po prawie dwunastu godzinach lotu, mając w zbiornikach zaledwie 50 litrów paliwa. Brytyjscy lotnicy za swój wyczyn otrzymali polskie odznaczenia: porucznik Keast Virtuti Militari, reszta Krzyże Walecznych. Niestety odznaczenia te nadano już pośmiertnie, cała załoga samolotu zginęła bowiem dwa dni później podczas kolejnej misji.
Również rotmistrz Zabielski otrzymał Virtuti Militari i to z rąk samego generała Władysława Sikorskiego. W dniach 29 lipca – 24 października 1942 roku przedostał się do Londynu trasą przez Niemcy, Szwajcarię, Francję i Hiszpanię jako emisariusz Komendy Głównej Armii Krajowej do Naczelnego Wodza.
Sukces operacji „Adolphus” udowodnił, że łączność lotnicza z okupowanym krajem jest możliwa. Ponadto misja była dla brytyjskiego dowództwa operacji specjalnych niezwykle cennym doświadczeniem z punktu widzenia realizacji przyszłych działań nad innymi krajami okupowanej Europy.
Do 29 grudnia 1944 roku nad samym tylko polskim terytorium przeprowadzono 111 podobnych akcji.
Reklama
Bibliografia
- Jędrzej Tucholski, Cichociemni, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1988.
- Jędrzej Tucholski, Powracali nocą, Książka i Wiedza, Warszawa 1988.
- Jędrzej Tucholski, Spadochronowa opowieść czyli o żołnierzach gen. Sosabowskiego i cichociemnych, Wydawnictwa Komunikacji i Łączności, Warszawa 1991.
- Andre Zbiegniewski, Adolphus – pierwszy zrzut Cichociemnych do Polski, Aeroplan 3/2008.
- Zbiorowe, Drogi cichociemnych, Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2013.