GROM to nie tylko najbardziej elitarna jednostka Wojska Polskiego. To również jedna z najlepszych formacji specjalnych na świecie. Nie ma się czemu dziwić. Żołnierze już od pierwszy h dni poddawani są morderczemu treningowi. O tym, jak wygląda kurs podstawowy pisze w swoich wspomnieniach zatytułowanych Operator 594 wieloletni operator Krzysztof Puwalski.
19 września, ogoleni na łyso, stanęliśmy na zbiórce w starej poradzieckiej hali sportowej na terenie jednostki, gotowi do rozpoczęcia walki o miano operatora. Przywitał nas komendant Czarny, oficer po kursie zielonych beretów i jeden z pierwszych żołnierzy GROM-u.
Reklama
Każdy zaczynał od zera
W tamtym czasie kurs podstawowy trwał 13 miesięcy i podzielony był na bloki tematyczne, po których zawsze następowały egzaminy sprawdzające, a ich wynik decydował o przejściu (lub nie) kandydata do kolejnego etapu. Pamiętam to dziwne uczucie, które towarzyszyło mi, kiedy stałem tam wspólnie z kolegami, patrząc w przyszłość.
Nie zdawałem sobie sprawy, jaką wewnętrzną przemianę będę musiał przejść, aby stać się operatorem GROM-u. Pochodziliśmy z różnych jednostek, mieliśmy różne stopnie i doświadczenia. Teraz jednak byliśmy wszyscy równi. Nieważne, z jakiej jednostki czy organizacji się wywodziłeś, i tak zaczynałeś od zera. Na tym właśnie polega moc tego elitarnego kursu.
Aby ci się powiodło, potrzebna jest tytaniczna praca połączona z pokorą. Jeśli pozwolisz sobie przejść całkowitą przemianę, osiągniesz sukces i staniesz się operatorem, jeśli nie – nigdy nim nie będziesz. Nawet jeśli uda ci prześlizgnąć przez gęste sito i jakimś cudem skończysz kurs, mentalnie i tak nie będziesz gotów do pracy w zespole bojowym i wkrótce zostaniesz zdemaskowany. Jak to się dzieje w GROM-ie? Za chwilę się dowiesz.
Zasady to podstawa
Po zbiórce dostaliśmy chwilę na spakowanie sprzętu, broni i wyposażenia bojowego. Każdy z nas musiał poinformować swoich bliskich, że przez jakiś czas nie będzie się z nimi kontaktował. Niestety nie dostaliśmy informacji, jak długo to potrwa, spodziewaliśmy się, że od trzech do czterech tygodni.
Wkrótce miało się okazać, że będzie to znacznie dłużej. Bez możliwości korzystania z telefonów oraz innych zdobyczy cywilizacyjnych, od-cięci od świata zewnętrznego, zamieszkaliśmy w barakach na poligonie w Rembertowie.
Zajęcia odbywały się bardzo metodycznie. Na początku uczyliśmy się topografii, łączności, teorii strzału, balistyki, ale przede wszystkim poznawaliśmy zasady, jakie panują w GROM-ie. Jakie to zasady? Punktualność, rzetelność w wykonywaniu zadań, otwartość umysłu, samodzielność w podejmowaniu decyzji, umiejętność pracy w zespole to tylko niektóre z nich.
Reklama
Zostaliśmy podzieleni na sekcje. Grupa chłopaków z Lublińca stanowiła większość na kursie, pomagaliśmy więc sobie nawzajem, a także innym, którzy nie mieli doświadczenia i obycia w taktyce zielonej działań specjalnych.
Mordercza zaprawa
Pierwszy etap kursu prowadzony był według procedur przyjętych przez amerykańskie Green Berets. Zajęcia rozpoczynały się od porannej zaprawy, którą każdy instruktor prowadził według swoich zasad. Jednym z ulubionych ćwiczeń był „kaczy chód” – duck walk, który w kółko mu sieliśmy robić. Ćwiczenie polega na poruszaniu się do przodu w głębokim przysiadzie, imitując kacze kroki.
Kiedy już nie dawaliśmy rady, instruktor mówił: „Kto wstanie pierwszy, ten pizda”. Nigdy nie widziałem, aby ktoś wstał, choć uda piekły nas potwornie i mieliśmy wrażenie, że zaraz nam eksplodują.
Co ciekawe, nasza doba rozpoczynała się o różnych porach dnia i nocy. Dlaczego? Na kursie czas na odpoczynek i sen wynosił pięć godzin, więc jeśli doba ma dwadzieścia cztery godziny, dzień zaczynał się przesuwać.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
I tak w połowie kursu poranna zaprawa zaczynała się na przykład o północy. Wtedy poznałem też kilka zasad, które zapamiętam do końca życia. Pierwsza podstawowa to: „Jeśli jesteś o czasie, to jesteś już spóźniony”, jak mawiał snajper Dziadek. Do dzisiaj się do niej stosuję i zachęcam do tego również moich bliskich. Jest to wyrazem szacunku do osoby, z którą się umawiasz. (…)
Trenowaliśmy taktykę pododdziałów rozpoznawczych i procedury dowodzenia, wszystko niezwykle szczegółowo, dosłownie rozbite na atomy. Pamiętam, jak godzinami leżałem na ziemi, aby nikt mnie nie zauważył podczas patrolu lub podejścia pod obiekt. W dzień i w nocy trenowaliśmy marsz ubezpieczony w lesie, podczas którego niejedna gałąź utkwiła mi w oku. Na szczęście nigdy nie zakończyło się to poważną kontuzją.
Reklama
„Tylko adrenalina sprawiła, że nie dostaliśmy hipotermii”
Szyki patrolowe, pokonywanie stref niebezpiecznych, zrywanie kontaktu z przeciwnikiem to był nasz chleb powszedni. Zakładaliśmy bazy patrolowe, z których wychodziliśmy na zasadzki. Instruktorzy niezwykle precyzyjnie tłumaczyli nam wszystkie procedury, zawsze pokazywali, jak wykonać ćwiczenie, dopasować sprzęt i wyposażenie.
Jednym z naszych zadań było taktyczne pokonanie przeszkody wodnej. W skrócie: chodziło o przepłynięcie całym plutonem bagna. Niby nic takiego, jednak to instruktor jako pierwszy wszedł do wody i spokojnie płynąc, rozciągnął linę, która miała posłużyć do asekuracji. Była połowa października. Za dnia, jak na ten miesiąc, było ciepło, jednak w nocy zrobiło się już naprawdę zimno. Tylko adrenalina sprawiła, że nie dostaliśmy hipotermii.
Byłem doświadczonym żołnierzem i widziałem wiele, jednak to, co potrafili nasi instruktorzy, wywarło na mnie olbrzymie wrażenie. Szczególnie podobała mi się ich praca z bronią: wdrukowane wzorce zachowań, pamięć mięśniowa, płynność ruchów – to wszystko było naprawdę imponujące.
Byliśmy bardzo zmęczeni. Na zajęciach teoretycznych niejeden z nas walczył, aby nie „przybić gwoździa”. Wtedy instruktorzy śmiali się z nas i kazali nam robić pompki, wstawać i siadać, cokolwiek, wszystko po to, by nie zasnąć. (…)
Etap misji
Mijały kolejne tygodnie. Powoli zbliżaliśmy się do etapu tak zwanych misji, które miały sprawdzić nasze umiejętności planowania oraz wykonania misji specjalnych w standardzie zielonych beretów. Każdy z nas był oddzielnie oceniany przez instruktorów pod kątem swoich funkcji i zadań w plutonie. Planowanie misji było niezwykle szczegółowe.
Na papierowych planszach rozrysowywaliśmy schematy i manewry taktyczne. Na stołach plastycznych z ziemi, igliwia, trawy i gałęzi wiernie odwzorowywaliśmy obiekty ataku, drogi podejścia i odejścia. Przed wyjściem na misję wszystko skrupulatnie niszczyliśmy, aby nie zostawić po sobie żadnych śladów.
Reklama
Każdy z nas bardzo się starał, aby misja przebiegła zgodnie z planem. Zasadzki na różne obiekty w ruchu lub po zatrzymaniu, ataki na budynki nie były dla mnie czymś nowym. Jednak tutaj nabierały innej wagi, wszystko musiało być perfekcyjne. Czasem wiele godzin spędzaliśmy, czekając na obiekt, który mieliśmy zaatakować.
Nawet nie zauważyłem, kiedy kończył się piąty tydzień kursu. Powoli kończyliśmy również misje specjalne i szykowaliśmy się do egzaminów końcowych. Pewnej nocy przed jedną z ostatnich misji podszedł do mnie Bartek. Zapamiętałem go jeszcze z selekcji jako niezwykle energicznego, uśmiechniętego chłopaka. Ostatniego dnia selekcji mijaliśmy się na górze Jawor, on schodził, kiedy ja podchodziłem na szczyt. Wymieniliśmy się pozdrowieniami i każdy poszedł w swoją stronę.
„Moja sekcja zawaliła misję”
Bartek był młodym żołnierzem, który podobnie jak ja do GROM-u trafił z Lublińca. Ten pasjonat sił specjalnych już jako nastolatek należał do drużyny harcerskiej, gdzie szlifował swoje umiejętności wojskowe. Skakał na spadochronie, trenował taktykę, walkę wręcz i topografię. Był niezwykle wysportowany, wytrzymały i bystry. W Lublińcu był żołnierzem Zespołu Bojowego „C” i miał już za sobą również misję w Iraku.
Tej nocy zapytał mnie: „Krzychu, ufam ci i potrzebuję twojej pomocy. Moja sekcja zawaliła misję i nie zaliczyłem tego etapu. Czy mógłbyś wesprzeć mnie podczas kolejnej próby?”. W tamtym czasie nie znaliśmy się jeszcze zbyt dobrze, jednak intuicja podpowiadała mi, że wkrótce zostaniemy przyjaciółmi. „Jasne, Bartek, nie ma sprawy” – odpowiedziałem. Moim zadaniem było przeprowadzenie plutonu jako nawigator do miejsca wykonania zadania.
Ostatnia misja odbyła się pod koniec października, nocą. Wszystkie marsze trenowaliśmy bardzo starannie – pełna dyscyplina światła i dźwięku. Nie było mowy, aby poruszać się drogą czy w jakikolwiek inny sposób ułatwić sobie patrol. Tej nocy było bardzo pochmurnie, więc nie pomagało nam nawet światło księżyca, mgła nad poligonowymi mokradłami dodatkowo ograniczała widoczność, nawigacja nie była łatwa, jednak powoli zbliżaliśmy się do celu.
Złamane żebra nie powstrzymają GROM-owca
Byliśmy już całkiem blisko, kiedy nagle Bartek wpadł do okopu, których na poligonie było pełno. Okazało się, że bardzo mocno uderzył żebrami o betonową płytę. Podszedłem do niego i zapytałem, czy wszystko w porządku. On, ledwo łapiąc oddech, odpowiedział: „Krzychu, chyba złamałem żebro, bo nie mogę nabrać powietrza”.
Reklama
Sytuacja wyglądała poważnie. Mogliśmy powiedzieć o tym instruktorom, jednak Bartek zdecydował inaczej. „Działamy” – postanowił, po czym rozesłał wszystkich naswoje pozycje. Naszym zadaniem był atak na budynek.
Bartek jakby nic się nie stało dowodził całym zespołem. Mimo potwornego bólu poprowadził sprawnie całą akcję i tej nocy zaliczył ten etap. Jeszcze raz zobaczyłem, że mam przyjemność pracować z naprawdę wspaniałymi ludźmi, zdeterminowanymi i gotowymi poświęcić bardzo wiele, aby osiągnąć swój cel.
Zgrany zespół
Kolejnej nocy zaczęliśmy egzaminy. Testy taktyczne, całonocna wymagająca nawigacja w terenie, strzelanie –to tylko niektóre etapy. Okazało się, że byliśmy dobrze przygotowani przez instruktorów i tylko jedna osoba musiała powtórzyć jeden element egzaminu.
Przemarznięte tyłki, przemoczone od potu i deszczu mundury, kilometry patroli – to wszystko połączyło nas jako zgrany zespół. Już na tym etapie widać było cechy charakteru, nawiązywały się również coraz bliższe przyjaźnie. Wkrótce mieliśmy stawić czoła tej najtrudniejszej, ale i najważniejszej części kursu – czarnej taktyce. Jednak zanim to się stało, musieliśmy jeszcze sporo się nauczyć.
Sześć tygodni rozłąki z bliskimi to sporo czasu. Dzisiaj aż trudno uwierzyć, że można tak długo nie patrzeć w telefon, nie kliknąć komuś like’a na Facebooku czy Instagramie. Wyobraź sobie, że nie możesz przez tak długi czas zadzwonić i choćby przez chwilę porozmawiać z ukochaną osobą czy przyjacielem. Czy byłbyś w stanie poświęcić tak wiele? My to zrobiliśmy.
Zajęcia medyczne
Po krótkiej weekendowej przerwie wróciliśmy na kurs. Kolejny etap to zajęcia medyczne. Przez dwa tygodnie trenowaliśmy medycynę pola walki. Wielką zaletą tych zajęć było to, że instruktorzy zawsze uczyli nas od podstaw. Dokładnie tłumaczyli wszystkie elementy. Chociaż materiału było bardzo dużo, potrafili przekazać go w sposób przystępny, co znaczy, że mieli olbrzymie praktyczne doświadczenie i doskonałe metodyczne przygotowanie.
Każdy operator musi umieć udzielić pomocy sobie oraz kolegom na polu walki. Dlatego trenowaliśmy różne elementy: opatrywanie ran, zakładanie rurki nosowo-gardłowej, wkłucia w żyłę to tylko niektóre z nich. Umiejętności, które wtedy wyćwiczyłem, wykorzystuję do dzisiaj, ponieważ tak silnie wdrukowane wzorce zachowań i manualne ćwiczenia pozostają w mózgu już na zawsze.
Nie zwalnialiśmy tempa, wręcz przeciwnie. Codziennie poranna zaprawa, walka wręcz, mnóstwo ćwiczeń fizycznych. Tak wyglądał każdy kolejny dzień.
Źródło
O następnych etapach kursu podstawowego GROM-u przeczytacie we wspomnieniach Krzysztofa Puwalskiego zatytułowanych Operator 594 (Bellona 2020). Powyższy artykuł jest ich fragmentem.
22 lata w Siłach Specjalnych w tym 12 lat w GROM-ie
Tytuł, lead oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia większej liczby akapitów.