Legalne zdobycie szlachectwa było w Rzeczpospolitej Obojga Narodów niemal niemożliwe. Przez trzysta lat – od schyłku dynastii jagiellońskiej do śmierci Augusta III Sasa – nobilitowano niespełna 1400 osób. O wiele większa liczba zamożnych plebejów dostała się jednak do stanu uprzywilejowanego tylnymi drzwiami. Co musiał zrobić polski chłop albo mieszczanin, aby zacząć podawać się za szlachcica?
Formalne, potwierdzone przez sejm akty nobilitacji nigdy nie budziły zaufania wśród szeregów szlacheckich. Typowy pan herbowy doszukiwał się w nich machlojek, szachrajstw; wierzył, że dokumenty nowych szlachciców są nagminnie fałszowane, a ich status – wątpliwy. To był jednak problem o nikłej skali.
Reklama
Sen z powiek spędzało ziemianom zjawisko o wiele szersze, pokątne, a w ich opinii też stanowiące śmiertelną groźbę dla elit. Chodziło o wszystkie przypadki, gdy ludzie niskiego stanu wkradali się, „wśrubowywali”, w szeregi szlachty nieoficjalnie. Jednego dnia byli chłopami lub mieszczanami, kolejnego twierdzili już, że są z dziada pradziada herbownikami.
„Osobliwe drogi awansu” mieszczan i chłopów
Dla ludzi zaradnych, zdeterminowanych, a przede wszystkim już posiadających większy majątek i mających za sobą bliską styczność ze szlachtą, nielegalne wejście w jej szeregi nie nastręczało wielkich trudności, zwłaszcza na początku epoki nowożytnej.
Rzecz dotyczyła w pierwszej kolejności mieszczan. W rzadkich przypadkach zdarzało się jednak także, że chłopi – zwłaszcza ci wolni, nieobciążeni pańszczyzną, posiadający majątek w gotówce lub mający za sobą służbę we dworze – próbowali podawać się za szlachciców. Zresztą z perspektywy ziemiaństwa obie te grupy rozumiano jako jedną warstwę – plebejów.
Jak podkreślał profesor Włodzimierz Dworzaczek, „osobliwe drogi awansu”, opisywane w źródłach, „nie są na pewno ani wyssane z palca, ani przejaskrawione”. Uzurpowanie szlachectwa zdarzało się nagminnie, z lepszym lub gorszym skutkiem.
Reklama
Co świadczyło o szlachectwie w dawnej Polsce?
Co oczywiste, polscy panowie nie nosili dowodów osobistych z adnotacją o swoim szlachectwie. Ale przecież nad Wisłą nie istniał też jakikolwiek urzędowy rejestr rycerzy, heroldia.
O tym, czy ktoś należał do elity, w praktyce przesądzała kontrola towarzyska i sąsiedzka. Mówiąc krótko: szlachcicem był ten, kogo uważano za szlachcica, kto miał krewnych również uważanych za szlachciców i kto potrafił przekonać otoczenie, że wywodzi się od szlachty.
Najprostsza metoda
W rozległym, zróżnicowanym i słabo zaludnionym kraju niekiedy wystarczyło przenieść się do innego województwa i podawać za szlachcica z tak odległych terenów, że nikt nie był władny ocenić prawdziwości twierdzeń.
Wielu spryciarzy na tym poprzestawało. Przyjeżdżali w dane strony z workami srebra, kupowali posiadłość, potem zaś prowadzili życie ziemiańskie, bacząc, by nie zwracać na siebie przesadnej uwagi i nie prowokować pytań.
Rozwiązanie bywało skuteczne. Nad „wśrubowanym” stale wisiała jednak groźba zdemaskowania. Gdyby fałszywość statusu wyszła na jaw, mógł się obawiać, że dowolny szlachecki zawadiaka rozsiecze go szablą, nie ponosząc za swój czyn jakichkolwiek konsekwencji. Przede wszystkim jednak uzurpator stale liczył się z tym, że straci ziemię i majątek.
Fałszywe podawanie się za szlachcica stanowiło przestępstwo obciążone karą konfiskaty mienia. Zgodnie z konstytucją z 1589 roku połowa zajętego majątku miała zawsze przypadać „delatorowi” – a więc temu, kto wykrył nadużycie, zdemaskował oszusta i postawił go przed szlacheckim sądem. Był to wariant tak zwanego „prawa kaduka”, w praktyce realizowany nawet wcześniej.
Reklama
Rozwiązanie skłaniało szlachtę do podejrzliwości i donosicielstwa. Stanęło wręcz u podstaw dość odrażającego biznesu, któremu oddawała się liczna biedota herbowa.
Zamiast czerpać dochody z ziemi, ci hreczkosieje całą uwagę skupiali na poszukiwaniu szlachciców albo fałszywych, albo tylko niezdolnych potwierdzić swą rangę. Szantażowali ich, kazali się okupywać, a jeśli nie dostali wystarczającego haraczu, stawali przed sądem, licząc, że proces doprowadzi do korzystnej dla nich konfiskaty.
Walerian Nekanda Trepka i jego Księga chamów
Wśród podejrzanych charakterów marzących o intratnych „kadukach” był między innymi Walerian Nekanda Trepka – drobny szlachcic małopolski, urodzony w latach 80. XVI stulecia i zmarły w 1640 roku.
Trepka z dumą pieczętował się herbem Topór, twierdził, że w prostej linii wywodzi się z najstarszego, najbardziej cnotliwego rodu szlacheckiego, robiącego karierę już od czasów legendarnego Lecha, co założył Gniezno. Sam był jednak tylko zbiedniałym awanturnikiem, bez perspektyw, ale za to ze skrajnie rozwiniętym poczuciem wyższości nad plebejami.
Reklama
Na ile wiadomo, nigdy nie prowadził gospodarstwa ziemiańskiego, źródła nie odnotowują też żadnej jego aktywności politycznej. Przez wiele lat mieszkał w Krakowie, należał do gołoty ocierającej się stale o ponoć zepsutych mieszczan.
W myśl reguł ogłaszanych przez sejmy prowadził egzystencję, która stawiała pod znakiem zapytania jego szlachectwo. W swoim statusie Trepka nie dostrzegał jednak jakichkolwiek braków, a jego największą pasją, nawet obsesją, było tropienie uzurpatorów – „chamów”, którzy podawali się za herbowników.
Na podstawie plotek, donosów i poszukiwań w aktach sądowych Trepka spisał opasłą, odręczną księgę znaną jako Liber generationis plebeanorum (Księga rodów plebejskich) lub krócej Liber chamorum (Księga chamów).
Dwa i pół tysiąca farbowanych szlachciców?
Dzieło, choć z ostrożności opatrzone pseudonimem, nigdy nie ukazało się drukiem. Nic dziwnego. Na kartach Księgi chamów autor opisał łącznie dwa i pół tysiąca przypadków ludzi i rodzin, które jego zdaniem nie miały prawa do szlachectwa.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Często chodziło o familie wpływowe politycznie oraz majętne. Trepka nie szczędził niewybrednych pogłosek, obrzydliwych inwektyw, oskarżeń, których ujawnienie mogłoby wprost zagrozić jego życiu.
Dokładne motywacje, jakie stały za tym olbrzymim (najnowsze wydanie ma ponad 500 stron) paszkwilem nie są wyjaśnione. Po części Trepka odreagowywał chyba własne kompleksy. Pozbawiony majątku ziemskiego, ale przekonany o swych wrodzonych przymiotach z wyjątkowym wstrętem spoglądał na ludzi, którzy nie mieli czystej krwi, a mimo to sięgali po pieniądze, pozycję, nawet – o zgrozo – herby.
Reklama
Według Włodzimierza Dworzaczka, który w latach 60. XX wieku zredagował pierwszą drukowaną edycję Liber chamorum, główny cel autora był jednak bardziej przyziemny i interesowny. Trepka stworzył jak gdyby instruktarz łatwego wzbogacenia. Zbierał plotki o uzurpatorach w nadziei, że albo sam zarobi na ich szantażowaniu i pozywaniu, albo pozwoli się obłowić swoim, rzecz jasna szlacheckim, czytelnikom. Chodziło, mówiąc krótko, o „kaduki”.
Najsłynniejsze przypadki fałszywych szlachciców
Nielegalni szlachcice na różne sposoby bronili się przed wszelkiej maści Trepkami. W najlepszej pozycji byli ci, którzy mogli liczyć na protekcję dworu królewskiego lub posiadali majątek zbyt wielki, aby można im było zagrozić.
Bonerowie, bankierzy Zygmunta Starego, nie zabiegali o formalną nobilitację ani indygenat, a mimo to kupowali posiadłości ziemskie, nawet zamki, i sprawowali najwyższe urzędy państwowe, zastrzeżone dla dobrze urodzonych.
Podobnie było z Mniszchami, których zawrotna kariera zaczęła się u boku Zygmunta Augusta, między innymi od wyszukiwania kochanek odpowiadających monarszemu gustowi. I oni nie udokumentowali, że są obdarzeni cnotą, a mimo to swobodnie sięgali po stołki senatorskie.
Reklama
Nawet bardziej jaskrawy jest przykład Łukasza Górnickiego. Uchodził on za czołowego ideologa szlacheckiego. W swoich pismach, w tym w niezwykle wpływowym Dworzaninie z 1565 roku, przekonywał, że „szlachectwo to rozpalona pochodnia”, która pobudza człowieka do cnoty, a zarazem źródło doskonałości. Natura zapewniała bowiem, że szlachcic w każdych okolicznościach będzie poczynać sobie lepiej od kogoś nisko urodzonego.
Problem w tym, że Górnicki jednocześnie przekonywał, iż szlachectwo dziedziczy się po przodkach i… sam uzurpował sobie do niego bezpodstawnie prawo. Był synem ubogich mieszczan. Ponieważ jednak na dworze Zygmunta Augusta czuł się nieswojo wśród szlacheckich dworzan, zaczął samowolnie posługiwać się herbem Ogończyk. Dopiero po fakcie wyprosił u króla legalizację takiego oszustwa.
Droga do szlachectwa dla chłopów?
Dobrym zabezpieczeniem dla ludzi garnących się do szlachectwa tylnymi drzwiami mogła być też opieka magnacka. Walerian Nekanda Trepka twierdził, że tylko Lubomirscy z Wiśnicza poręczyli za sześćdziesięciu czterech swoich plebejskich dworzan, którzy tym sposobem zyskali akceptację jako szlachcice.
W tej liczbie musieli być także chłopi. To z chłopstwa wywodziła się bowiem większość kadr zatrudnionych we dworach i pałacach.
Reklama
Sposób był dalece bezpieczny, bo przecież nikt – a przynajmniej nikt poza zuchwalcem pokroju Trepki – nie poważyłby się zarzucać kłamstwa możnowładcy siedzącemu na dziesiątkach czy setkach wiosek.
O poręczycieli można się też było starać wśród szeregowej szlachty. Czasem, gdy prawdziwość statusu miał rozgłaszać herbownik z jakiegoś podupadłego zaścianka, wystarczyło opłacić mu się kożuchem albo parą dobrych butów.
***
Tekst powstał w oparciu o moją nową książkę pt. Warcholstwo. Prawdziwa historia polskiej szlachty (Wydawnictwo Poznańskie 2023). To bezkompromisowa opowieść o warstwie, która przejęła pełnię władzy w Polsce, zniewoliła resztę społeczeństwa i stworzyła system wartości, z którym borykamy się do dzisiaj. Dowiedz się więcej na Empik.com.