Rodzina Kuriatów została wysiedlona z Wołynia późnym latem 1945 roku. Ich wioska wówczas była już tylko pogorzeliskiem. Wciąż jednak wierzyli, że wrócą na swoje, gdy tylko Amerykanie pokonają Sowietów.
Poniższa fabularyzowana opowieść o doświadczeniach Stanisława Kuriaty ukazała się na kartach książki jego syna Jana pt. Wołyniacy. Jedno życie (Prószyński i S-ka 2022).
W okolice stacji kolejowej w Rokitnem doczłapaliśmy się pod wieczór albo i nawet już mrok zapadał. Były to w końcu pierwsze dni września. Przywitali nas sowieccy żołnierze, którzy nie dopuszczali wozów na stację. Mieliśmy czekać do jutra rana przed stacją, to wtedy miało się rozpocząć załadowywanie ludzi i zwierząt. Nikt oczywiście nie martwił się tym, jak spędzimy tę noc.
Reklama
Jakiś litościwy sołdat pozwolił nam chodzić do studni dworcowej, do której ustawiała się nieustannie długa kolejka. Wićko znalazł niewielki strumyk z drugiej strony drogi i tam popędziliśmy bydło do wodopoju, a kto miał konie, to i konie. Dla nas to i tak było dobre, bo od dawna nie mieliśmy tak czystej wody jak ta ze studni w Rokitnem.
Każdy trzymał swoją kartę
Nazajutrz okazało się, że procedury ładowania ludzi i zwierząt do wagonów nie są ani proste, ani szybkie, co spowodowało kolejkę do odpowiednich stolików, gdzie sprawdzano dokumenty ewakuacyjne, spisywano liczbę zwierząt domowych, w tym zwłaszcza koni i krów.
Na tej podstawie przydzielano wagony. Były także specjalne do bydła. Ze zdziwieniem patrzyliśmy na podstawione wagony towarowe, do których wprowadzały się kolejne rodziny, a zwierzęta umieszczano w tak zwanych węglarkach.
Każdy człowiek trzymał swoją kartę ewakuacyjną – dokument po polsku i po ukraińsku, tak zwany ewakuacijnyj list – gdzie dane osobowe wpisywane były piórem, a zaznaczenie w naszym przypadku, że jesteśmy ewakuowani do Hrubieszowskie, nie miało dla nas żadnego znaczenia. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie to Hrubieszowskie jest, a map żadnych nikt z nas nie posiadał.
Reklama
W karcie też było wpisane, ile kto miał sztuk bydła, jakie maszyny, ile ziarna, a nawet jak ktoś miał maszynę do szycia, to i ją wpisywano.
Nie mieliśmy domów, bo przecież były popalone, to dlatego wpisywano wszystkim rodzinom, że miały domy proste, najtańsze. Nie mieliśmy niczego cennego, o naszej tożsamości zaświadczały tylko dokumenty ewakuacyjne i można było oszukiwać, ile się chciało. Przy wydawaniu tych kart ludzie zapewniali, że na tej podstawie dostaniemy domy i gospodarstwa w nowej Polsce.
Oj, Paljaki, Paljaki, ratujemy was przed UPA
My tkwiliśmy w końcowej części kolejki i nie zanosiło się na to, żebyśmy tego dnia zdążyli załadować się do wagonu. Siedzieliśmy tak przy drodze, było ciepło i pogodnie, między nami kręcili się sowieccy żołnierze, nie bardzo rozumieliśmy po co. Józia jednak pierwsza szepnęła mi na ucho:
– Obserwują nas, pilnują, czy może kto nie ma broni albo co…
Na ten widok zatrzymało się przy nas dwóch na wygląd młodszych oficerów z granatowymi czapkami z daszkiem. Nie wiedzieliśmy, że to oznaczało, iż są z NKWD, a oni przycupnęli przy nas niby to dla zabawy z małym Frankiem i Jadzią, a niby to dla zagadania z Józią, która była przecież młodą ładną dziewczyną.
Reklama
– Co tak szepczesz, diewczionka? – zagadał starszy z oficerów. Wszyscy czuliśmy przed nimi strach.
– Tak sobie rozmawiam z mężem – powiedziała nieśmiało Józia. – Martwimy się, bo nie wiemy, dokąd pojedziemy, co z nami będzie…
Zrobiło się cicho, bo nie potrafiliśmy przewidzieć reakcji Sowietów, a na dodatek uśmiechy zniknęły im z twarzy i patrzyli na nas bardziej surowym wzrokiem.
– Oj, Paljaki, Paljaki – westchnął ten starszy. – Ratujemy was przed UPA, przed wymordowaniem przez tych banderowskich faszystów. Ja rozumiem, że wam teraz ciężko, ale wojna dopiero co skończyła się, wszystkim teraz bardzo ciężko, to przecież rozumiecie.
To będzie nowa Polska
– A skąd jesteście? – zagadnął niespodziewanie czystą polszczyzną ten młodszy. – Z jakiej wioski?
– Rudni Łęczyńskiej, co jej nie ma, bo spalona – wyrwało mi się.
– Aaa, Rudnia… – zastanowił się enkawudzista. – A kto was spalił, UPA?
– Nie, Niemcy, Wehrmacht…
– Gawarisz: Niemcy… – Oficer NKWD patrzył uważnie w moje oczy. – Ty jesteś pewny, że to byli Niemcy?
– Ci, co się uratowali, to mówili, że Niemcy – opowiadałem zgodnie z prawdą. – Słychać było motory samochodów, serie z karabinów maszynowych…
Reklama
– Nu, ładna – starszy enkawudzista wstał – bo ja myślałem, że to może banderowcy, ale jak mówisz, że to byli Niemcy, to znaczy, że to byli Niemcy. Józia nie byłaby sobą, gdyby nie wykorzystała okazji, żeby zapytać obu oficerów o miejsce docelowe naszej ewakuacji. Odpowiedział ten, który był najprawdopodobniej Polakiem:
– Miejsca dokładnego nikt nie zna. To będzie nowa Polska. Cały rozdział miejsc będzie dopiero tam, w Polsce…
Tutaj od trzydziestego dziewiątego roku jest terytorium sowieckie
– Jak w Polsce? – wyrwało się teściowej. – Przecież tu jest Polska…
Enkawudziści popatrzyli surowo na nią i na nas. – Jak to, obywatele? To nie wiecie, że tutaj od trzydziestego dziewiątego roku jest terytorium Związku Sowieckiego? Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej?!
– Wiemy – powiedziałem szybko – wiemy.
Reklama
Starszy enkawudzista odwrócił się w stronę Józi i powiedział cichutko: – Znajesz szto, dziewoczka? Nie gawari etawo bolsze nikamu, panimajesz, nikamu! Gdieże ta wasza Polsza? Nigdie. A my wiesdie.
Brzmiało to bardzo surowo, a my nie rozumieliśmy, że za podobne gadki można było zapłacić bardzo srogą cenę, bo i skąd mogliśmy to wiedzieć. Cały strach zawarł się w słowach, że Polski nie ma nigdzie, a oni są wszędzie, a przez mały moment wierzyliśmy, że tam, w tej nowej Polsce, ich nie będzie, że znikną.
Źródło
Powyższy tekst stanowi fragment książki Jana Kuriaty pt. Wołyniacy. Jedno życie. Ukazała się ona nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka w 2022 roku.
Tytuł, lead oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany podstawowej obróbce korektorskiej.