Zarośnięta lasem wieś Rudnia Łęczycka

Życie codzienne zwyczajnej polskiej rodziny na przedwojennym Wołyniu. "Nie rozumieliśmy, bo i skąd?"

Strona główna » Międzywojnie » Życie codzienne zwyczajnej polskiej rodziny na przedwojennym Wołyniu. "Nie rozumieliśmy, bo i skąd?"

„Na Wołyniu żyliśmy bardzo prosto, ale nie rozumieliśmy tego, bo i skąd mieliśmy o tym wiedzieć?” – opowiadał zwyczajny Polak z wołyńskiej wioski, dorastający w latach międzywojnia. Jego słowa, w fabularyzowanej formie, oddał syn, Jan Kuriata w książce Wołyniacy. Jedno życie. Oto panorama codziennego życia na Kresach niemal sto lat temu. W wiosce, po której został tylko las i pomnik ofiar zamordowanych w latach wojny.

Rudnia Łęczyńska leżała wśród lasów nad rzeką Bober, to znaczy rzeka naprawdę nazywała się Bóbr, ale nikt tak jej nie nazywał, wszyscy mówili „Bober”, a nazwa wioski związana była z leżącą o cztery kilometry od nas dużą ukraińską wsią Łęczyn.


Reklama


Rudnia była dużą wioską i bardzo rozciągniętą… Teraz to już nie pamiętam jak bardzo, ale od pierwszej chaty Kuriatów do domu Jośka Żyda było sporo jak na moje dziecięce nogi. Domy i budynki gospodarskie były drewniane, a dachy kryte strzechami lub gontem. Było biednie.

Rządził dziadek

W naszym domu rządził dziadek Kacper, który dawno już przekroczył osiemdziesiąt lat, ale był bardzo zdrowy i sprawny jak na swój wiek. Nie zajmował się gospodarstwem, bo nie miał na to ochoty, najważniejsze były jego barcie i las rosnący wokół naszej Rudni.

Rodzice Jana Kuriaty na miejscu wioski Rudnia
Rodzice Jana Kuriaty na miejscu wioski Rudnia (archiwum rodzinne).

Jak dziadek był w dobrym humorze, to opowiadał o zdarzeniach z czasów powstania przeciwko Rosji, a właściwie o tym, co działo się po tym, jak Rosjanie wyłapywali ostatnich powstańców i pikami przybijali ich do wielkich dębów. \

Ja bardzo się tym interesowałem i zadawałem mu ciągle pytania o tych sołdatów i o powstańców. Odganiał mnie jak natrętną muchę. Idi k’czortu, Staśko – śmiał się i groził mi sękatym kijem, który służył mu za laskę.


Reklama


Mówiliśmy po naszemu

Wszyscy mówiliśmy tam po naszemu, myśmy to nazywali „po chachłacku”, ale dzisiaj rozumiem, że była to mieszanka polskiego, może ukraińskiego, białoruskiego, takie tam „po naszemu”.

Tylko nauczyciele ze szkoły, małżeństwo Jethonów, zwalczali tę naszą gadkę i krzyczeli na nas, że jak nam nie wstyd, że w Polsce trzeba mówić po polsku. To mówiliśmy, tylko z dziadkiem Kacprem nie dawało rady, on zawsze wiedział lepiej.

„Nie będzie mi tu jakiś serun z nie wiadomo skąd uczył, jak mam rozmawiać” – powtarzał zrzędliwym głosem.

Tekst stanowi fragment książki Jana Kuriaty pt. Wołyniacy. Jedno życie (Prószyński i S-ka 2022).

Klasy były pełne… do wiosny

Najbardziej lubiłem, jak przychodziła prawdziwa ciepła wiosna, las zielenił się wokół. Jak już dęby wypuszczały liście i nabierały swoich prawdziwych wiosennych kolorów, dziadek Kacper wołał mnie: „Staśko! Bierz no drabinę z drewutni i idziemy do barci!”.

Było to przyjemne z kilku powodów, a jednym z nich było to, że dziadek Kacper nie interesował się tym, czy są akurat lekcje w szkole, czy ich nie ma. Jak miał ochotę, a ja byłem pod ręką, to trzeba było iść. Mój ojciec czasami protestował, ale dziadek mówił krótko: „Ty, Kajetan, nie wtrącaj się, nie twoja sprawa, Staśko idzie ze mną i wsio!”.


Reklama


Inną sprawą było to, że dzieci z Rudni chadzały do szkoły różnie. Jak nie było roboty w domu, to szły, zwłaszcza zimą i po wykopkach klasy były pełne, aż do wiosny.

Potem trzeba było chodzić z krowami albo młodsi musieli pasać gęsi. Dorośli szli w pole i trzeba było zajmować się tym, co potrzebne było w gospodarstwie. Mój ojciec, jak byłem mały, ganiał mnie do gęsi, ale mnie to nie przeszkadzało.

Zarośnięta lasem wieś Rudnia Łęczyńska. Tyle zostało z dawnej polskiej osady na Wołyniu.
Zarośnięta lasem wieś Rudnia Łęczyńska. Tyle zostało z dawnej polskiej osady na Wołyniu (archiwum rodzinne).

Matka krzyczała, ojciec brał się do bicia

Było nas kilku huncwotów – Jaśko Kuriata, Heńko Lech, czasami Ceśko od Żygadłów – gęsi i kaczki biegały, a my paliliśmy ognisko i piekliśmy wyniesione z domu kawałki słoniny, które nazywaliśmy pacankami.

Krzyczała matka potem, jak się już wydało, że podkradałem słoninę, a ojciec brał się do bicia, tylko dziadek Kacper mnie bronił:

– Czoho sio kryczyte? Staśko to dobry chłopak, gęsi nie gubi, a że chce mu się zjeść trochę pacanki, to co w tym złego?


Reklama


– Mógłby poprosić! – mówiła ze złością moja mama. – Wie dziadek, że bym mu dała!

Jakoś zawsze wybrnąłem z tych awantur. Moi rodzice i dziadek kochali nas wszystkich po swojemu, choć zajęci ciężką pracą w domu i poza nim, na roli czy w lesie, nie mieli czasu, by dbać o każdego. (…)

Widziałem, jak ten prąd wygląda

Jak tylko przychodziła zima, zaczynały się prace w lesie, bo trzeba było przygotować drewno, a szykowało się tylko zimą, jak przyroda spała.

To był zawsze trudny czas, bo prądu elektrycznego w chałupach nie było, w ogóle w naszych wioskach prądu nie było. Prawdę powiedziawszy, tośmy żyli tak po dawnemu, jak to bez prądu, a ja sobie nawet nie umiałem wyobrazić, jak to by było, gdyby prąd był w domu.

Widziałem, zwłaszcza w Bereznem, jak ten prąd wygląda, bo w sklepie czy w aptece on był, ale u nas nie było. To żyliśmy tak jak przyroda. Jak zapadała noc, to zapalały się u niektórych lampy, a u innych łuczywa, bo u trochę zamożniejszych były lampy naftowe, a u biedniejszych to łuczywa.

Ojciec Jana Kuriaty na fotografii z 1946 lub 1947 roku
Ojciec Jana Kuriaty na fotografii z 1946 lub 1947 roku (archiwum rodzinne).

Ludzie spotykali się po domach, kobiety darły pierze albo plotkowały, chłopi spotykali się na pogaduszkach albo żeby popić bimbru. Za dnia było inaczej. W domu zawsze była robota przy zwierzętach, przy naprawianiu sprzętu albo przy szykowaniu paszy dla zwierząt. (…)

Szkoda czasu na naukę

Przestałem chodzić do szkoły, jak miałem jakieś czternaście lat, bo ojciec uważał, że szkoda czasu, a poza tym potrzebny byłem przy różnych pracach w domu.

Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.

Najwięcej chodziliśmy do lasu wyrabiać drewno. Wychodziło się jeszcze za ciemnego, żeby dotrzeć do naszych kwartałów, bo my mieliśmy swoje kwartały, kupione jeszcze za naszego pradziada, też Kajetana, i mieliśmy na to dokument napisany po rosyjsku i po polsku.

Dziadek Kacper mówił, że wtedy na Rudni było może tylko dwadzieścia domów, a las nie był drogi, tylko trzeba było mieć pieniądze, no i pradziad Kajetan miał trochę pieniędzy. Dużo stracił po rewolucji 1918 roku.


Reklama


Nie posłuchał Żydów z Berezna, którzy mu mówili, żeby szybko wydawał pieniądze i kupował złoto czy srebro, czy coś innego, bo carskie papierowe pieniądze stracą wartość. To się śmiał z nich i mówił, że zazdroszczą mu bogactwa.

No i się doczekał, że stracił bardzo dużo, bo jak w końcu nastała Polska, to nikt jego papierów nie chciał, a stary Szmul, co mu radził, żeby kupował, co się da, przygadywał mu: „Teraz to możecie sobie, Kajetanie, wykleić tymi papierami wasz pokój, na tyle się jeszcze przydadzą!”.

Źródło

Powyższy tekst stanowi fragment książki Jana Kuriaty pt. Wołyniacy. Jedno życie. Ukazała się ona nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka w 2022 roku.

Tytuł, lead oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany podstawowej obróbce korektorskiej.

Przejmująca opowieść rodzinna o Polakach z Wołynia

Autor
Jan Kuriata

Reklama

Wielka historia, czyli…

Niesamowite opowieści, unikalne ilustracje, niewiarygodne fakty. Codzienna dawka historii.

Dowiedz się więcej

Dołącz do nas

Rafał Kuzak

Historyk, specjalista od dziejów przedwojennej Polski. Współzałożyciel portalu WielkaHISTORIA.pl. Autor kilkuset artykułów popularnonaukowych. Współautor książek Przedwojenna Polska w liczbach, Okupowana Polska w liczbach oraz Wielka Księga Armii Krajowej.

Wielkie historie w twojej skrzynce

Zapisz się, by dostawać najciekawsze informacje z przeszłości. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.