Kiedy na progu domu rodziny Kuligów pojawił się uciekinier z Auschwitz ci bez zawahania udzielili mu schronienia. Jan Nowaczek zatrzymał się u nich ledwie kilka godzin, ale gdy po paru miesiącach mężczyzna wpadł w ręce okupanta i w wyniku tortur wydał swoich dobroczyńców. Niemcy zgotowali im prawdziwe piekło. Tak po wojnie opisała to Franciszka Kulig, której relację zamieszono w aneksie do książki Niny Majewskiej-Brown pt. Ocalona z Auschwitz.
Podczas hitlerowskiej okupacji mieszkaliśmy we wsi Poręba Wielka (pow. Oświęcim). Pracowaliśmy razem z mężem na posiadanej ziemi. Wiedziałam, jak i inni mieszkańcy tych okolic o istnieniu obozu, a także o nieludzkim traktowaniu więźniów przez SS, tym bardziej że mąż był tam przymusowo zatrudniony.
Reklama
„Rozpiął ubranie SS, pokazał pasiak”
Któregoś sierpniowego dnia 1941 r. [tak naprawdę Nowaczek uciekł 1 września] podczas pracy w polu usłyszeliśmy syrenę obozową. W taki sposób władze obozowe sygnalizowały ucieczkę więźnia. Wiedzieliśmy o tym, więc nawet powiedziałam do swojej matki „aby się powiodło temu biedakowi co uciekł”. Było to w godzinach przedpołudniowych.
Około godziny dziesiątej na podwórzu naszego domu zjawił się na rowerze esesman. Spotkał tam mojego pięcioletniego syna Franciszka i spytał go, gdzie jest ojciec i czy potrafiłby zaprowadzić go do ojca. Wtedy dał się słyszeć warkot silnika samochodu ciężarowego, którym jeździła policja niemiecka. Słysząc to, mężczyzna wrzucił rower do krzaków przy bramce ogrodu i pospiesznie wskoczył do naszego domu.
Padłszy na kolana, rozpiął ubranie SS, pokazał pasiak oraz wytatuowany numer obozowy. Mówił, że nazywa się Jan Nowaczek i jest więźniem i że uciekł z obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Był bardzo chudy i wycieńczony, głowę miał wygoloną. Błagał o pomoc i prosił o coś do picia, twierdząc, że może stracić przytomność. […]
Skorzystał z nadarzającej się okazji
Z dalszego opowiadania Nowaczka wynikało, że pracował przed aresztowaniem w młynie pod Zatorem. Razem z nim aresztowano właściciela tego młyna, który zginął w obozie. Nowaczek mówił, że przebywał w obozie osiem miesięcy. Ucieczkę zorganizował przypadkowo. W dniu, kiedy zbiegł z obozu, pilnujący więźniów esesman zapytał, czy któryś z nich (więźniów) potrafi naprawić mu uszkodzony rower. Zgłosił się Nowaczek.
Esesman zamknął go w swoim pomieszczeniu. Nowaczek szybko naprawił rower i postanowił wykorzystać nadarzającą się okazję. Tą okazją był nie tylko rower, ale także mundur SS wiszący w stalowej szafie.
Nowaczek otworzył szafę narzędziami, którymi naprawiał rower. Ubrał się w mundur, nie zdjął jednak „pasiaka”, znalazł w kieszeni munduru pistolet i wydostawszy się na zewnątrz, wyjechał przez bramę obozową naprawionym rowerem. Stojący przy bramie esesmani nie zatrzymywali go, a nawet mu zasalutowali, uciekał więc przez Grojec w kierunku Poręby Wielkiej.
Reklama
Błagając męża o pomoc, zapewniał, że żywego go nie aresztują. W ostateczności miał się zastrzelić. Następnie Nowaczek rozebrał się i umył. Daliśmy mu ubranie, które własnoręcznie w ostatniej chwili przeszywałam. Po północy około godziny drugiej mąż wyprowadził go z domu i powiedział, w którym kierunku musi uciekać, żeby przedostać się do Generalnej Guberni. Na drogę otrzymał od nas trochę pieniędzy oraz żywność.
Po odejściu uciekiniera postanowiliśmy z mężem zakopać rower za stodołą. Ponieważ obawialiśmy się, żeby ktoś go nie zobaczył, i w pośpiechu zakopaliśmy rower dość płytko. Po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że ktoś go odkopał i zabrał. Zrobił to mąż mojej siostry Stefanii Magierowej. Podobno chciał wykorzystać jakieś części. Miejsce ukrycia wskazała mu mieszkająca u nas ciotka Kwałek.
„Najbardziej dopytywali się o rower”
Od tych wydarzeń minęło dziewięć miesięcy. Wszyscy byliśmy przekonani, że Nowaczkowi udała się ucieczka. 15 maja 1942 r. pod nasz dom zajechał samochód. Wysiadł z niego esesman i trzymając teczkę w ręce, wszedł do naszego domu. Byłam tylko z dziećmi. Esesman zaczął ze mną rozmawiać po polsku – najpierw chciał kupić mleko, potem coś tam jeszcze wymieniał, ale za każdym razem odpowiadałam, że nie mam nic do sprzedania.
Pytał również o męża. Powiedziałam, że pojechał po węgiel do Brzeszcz. Po chwili do mieszkania wprowadzili jakiegoś obcego mężczyznę ubranego po cywilnemu. Padło pytanie, czy znam tego człowieka. Kategorycznie zaprzeczyłam. Dopiero gdy więzień, który był niesamowicie zmasakrowany, ze wszystkimi szczegółami zaczął opowiadać, jakiej pomocy mu udzieliliśmy, gdzie był ukryty, przebierał się i spał, co dostał na drogę, poznałam go.
Reklama
Przerażona zaczęłam płakać i zaprzeczać, że go nie znam, ale na nic się to zdało. Oczywiście poznałam zaraz, gdy zaczął mówić, bo miał charakterystyczne wystające zęby. Esesmani bili mnie biczem, pomimo że byłam wtedy w ciąży. Ponieważ dalej do niczego się nie przyznawałam, wtedy esesman wymierzył do mnie z rewolweru, a drugi kopał mnie i krzyczał.
Przeprowadzili rewizję w całym domu, w stodole i stajni, ale niczego nie znaleźli. Najbardziej dopytywali się o rower, na którym więzień Nowaczek przyjechał do nas. W dalszym ciągu zaprzeczałam wszystkiemu i twierdziłam, że nic nie wiem o żadnym rowerze.
„Jechaliśmy w kierunku Brzeszcz”
Kiedy mówiliśmy o rowerze, naszą rozmowę usłyszał sąsiad Czesław Brombosz. Myślał, że Niemcy odbierają we wsi rowery. Wsiadł na swój rower i szybko pojechał do mojej siostry Stefanii Magierowej, żeby ją ostrzec. Widział go jednak trzeci esesman, który został przy samochodzie. Płacząc, błagałam esesmanów, aby pozwolili mi pożegnać się z dziećmi i przebrać. W odpowiedzi usłyszałam, że będę wolna dopiero wtedy, gdy zgłosi się mój mąż.
Wepchnęli mnie do samochodu i ruszyliśmy śladem chłopca jadącego na rowerze. Samochód zatrzymał się przy jednym z domów, esesmani zapytali gospodynię K. Dźwigońską, czy zauważyła, kto przed chwilą przejeżdżał rowerem. Pomimo że widziała i wiedziała, kto przejeżdżał, zaprzeczyła temu. Pojechaliśmy dalej, zatrzymując się przy domu J. Jarosza i S. Janusza. Zapytani gospodarze również oświadczyli, że nikogo nie widzieli.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Wtedy esesman wymierzył do S. Janusza z rewolweru i krzyknął, że jeżeli nie mówi prawdy, to go zastrzeli. Pomimo że gospodarz widział chłopca, zaprzeczył temu. Ślady roweru doprowadziły nas do domu mojej siostry Stefanii Magierowej.
Na pytanie, kto tu był przed chwilą na rowerze, siostra odpowiedziała, że nie zna tego chłopca. Pytali także o męża, który był w pracy w Dziedzicach. Także w jej mieszkaniu przeprowadzono rewizję, wynosiliśmy wszystkie zarekwirowane rzeczy. Były to jakieś drobne części rowerowe. Potem do samochodu zabrano także Stefanię Magierową. Jechaliśmy w kierunku Brzeszcz.
Reklama
„Esesmani aresztowali obu chłopców”
Esesmani prawdopodobnie chcieli aresztować mojego męża, który miał wracać z węglem pobranym w Brzeszczach. Samochód zatrzymywał się przy każdej furmance i legitymowano wszystkie osoby. Naszego wozu nie spotkaliśmy. W kopalni „Brzeszcze” kazano mi wysiąść i szukać męża pomiędzy czekającymi po węgiel. Ponieważ go tam nie było, poszliśmy pod okienko wagowego. Esesmani pytali wagowego, czy mój mąż Kulig Wawrzyniec pobrał węgiel.
Po sprawdzeniu rejestru wagowy odpowiedział, że nikt o takim nazwisku nie brał węgla. Wtedy esesmani zaczęli bić mnie biczem po nogach, a ja chociaż wiedziałam, że mąż pobierał węgiel na kartkę z innym nazwiskiem, nie powiedziałam o tym. Z Brzeszcz samochód wrócił do Poręby Wielkiej.
Przejeżdżając przez Grojec, zauważyłam nasz wóz, ale nie było na nim mojego męża. Końmi powoził bratanek męża Jan Kulig i syn sąsiada Franciszek Dominiec, którzy mieli wówczas po kilkanaście lat. Mąż zbiegł dzięki ostrzeżeniu Franciszka Domińca. Esesmani aresztowali obu chłopców i zabrali ich razem z nami.
Konie oraz wóz z węglem zabrał inspektor niemiecki, który mieszkał wtedy w Grojcu, i dopiero po długich staraniach trwających prawie rok zwrócił konie. Samochód pojechał do obozu koncentracyjnego i tam zostaliśmy rozłączeni.
Reklama
„Zlizywałam wilgoć widoczną na ścianie”
Mnie i siostrę Stefanię Magierową wprowadzono do obozu kobiecego, chłopców do obozu męskiego. Przed wejściem do obozu w jakimś biurze spisano nasze personalia, ale nie odebrano ubrań cywilnych. Zostałyśmy z siostrą rozdzielone. Nie otrzymywałam nic do jedzenia. Po kilku dniach tak bardzo chciało mi się pić, że zlizywałam wilgoć widoczną na ścianie.
Gdzieś obok słyszałam stukanie, więc zaczęłam głośno wołać imię siostry. Odpowiedziała mi. Potem przeniesiono mnie do innego bloku. Przez okno widziałam różne przerażające sceny obozowego życia. W czasie przebywania w Oświęcimiu byłam kilkakrotnie przesłuchiwana razem z siostrą Stefanią.
Przesłuchiwano nas w sąsiadujących ze sobą pokojach. Przez otwarte drzwi słyszałyśmy to, co mówiła druga. Początkowo nie chciałyśmy nic powiedzieć, ale było to bezcelowe. Nowaczek musiał esesmanom wszystko szczegółowo powiedzieć, jakiej pomocy mu udzieliliśmy. Dopiero na siódmym z kolei przesłuchaniu po strasznym biciu przestałam się zapierać, mówiąc, że może tak było, ale ja tego nie pamiętam.
„Mówiono mi, że umarł na tyfus”
Potem osadzono nas z siostrą razem w tej samej celi. Stefania bardzo się o mnie martwiła, bo byłam w ciąży. Uważała, że ona jest na tyle zdrowa, by przeżyć obóz. Prosiła, bym nie nakłaniała jej męża do zgłoszenia się, gdyż nie ma pewności, czy Niemcy ją zwolnią.
Reklama
Miał sam zadecydować o tym, czy ma się zgłosić, czy nie. 24 maja 1942 r. mój mąż zgłosił się w obozie. Pożegnał się z dziećmi i z moją matką Wiktorią, której powiedział, że zdaje sobie sprawę, że idzie na pewną śmierć.
Powiedział, że robi to dlatego, by uratować życie mnie i mającemu urodzić się dziecku oraz chłopcom, którzy ostrzegli go przed aresztowaniem. Rozmawiał także z mężem mojej siostry Ludwikiem Magierą i moim bratem Teofilem Żmudą, którzy się wtedy ukrywali. Uzgodnili, że oprócz mojego męża, który ma najwięcej zakładników, żaden z nich się nie zgłosi do obozu. Po zgłoszeniu się męża przyprowadzono mnie do biura i powiedziano, że mogę wrócić do domu.
Musiałam jednak podpisać zobowiązanie, że nie będę nikomu mówić o tym, co widziałam w obozie. Miałam też natychmiast zameldować władzom niemieckim, gdzie ukrywa się mąż Stefanii Magierowej.
Powiedziano mi, że gdy nie zrobię tego w krótkim czasie, zabiorą mnie ponownie z całą rodziną do obozu i już nikt z nas stamtąd nie wróci. W sierpniu 1942 r. powiadomiono mnie ustnie, a potem otrzymałam telegram zawiadamiający o śmierci mojego męża. Mówiono mi, że umarł na tyfus.
Reklama
„Żegnaj, Jasiu, i pożegnaj krewnych”
Obozu nie przeżyła także moja siostra Stefania – zginęła 20 sierpnia 1942 r. […]. Powiedziano nam, że została powieszona za próbę ucieczki z obozu. Wyrok na mojej siostrze został wykonany dlatego, że mąż jej nie zgłosił się na policję. Chłopców trzymano w obozie dziesięć tygodni, a obecnie żyje tylko Franciszek Dominiec, a bratanek męża Jan Kulig zginął w walce z bandami UPA.
Zaraz jednak po powrocie z obozu Jan Kulig mówił mi, że w obozie każdy z nich znajdował się w innej celi. Parę słów mogli zamienić z moim mężem tylko podczas mycia się. Kiedy męża prowadzono na śmierć obok okienka celi, w której przebywał Jan Kulig, mąż odwrócił głowę i krzyknął: „Żegnaj, Jasiu, i pożegnaj krewnych, nie zobaczymy się już, bo idę na śm…”.
Nie dokończył, bo jeden z prowadzących go esesmanów uderzył go kolbą. Jan Kulig obserwował to przez szparę w oknie, lecz natychmiast ukrył się w głębi celi, gdyż esesmani zaczęli obserwować okna. Jeden z nich wpadł do celi i pobił więźnia. Przekazano mi również wiadomość, że na drzwiach celi numer 18 bloku 11 mąż wydrapał paznokciem swoje imię i nazwisko – potem widziałam to sama.
Był oznaczony numerem 41 623 i jako więzień polityczny rozstrzelany dnia 11 sierpnia 1942 r. pod „ścianą śmierci”. […] Po powrocie z obozu 5 czerwca 1942 r. urodziłam syna Wawrzyńca i bardzo długo chorowałam. Pół roku potem esesmani przyjechali dowiedzieć się, czy znam miejsce pobytu mojego szwagra Ludwika Magiery.
Zbili mnie wtedy tak bardzo, że wszystkie wtedy jeszcze ciemne włosy wypadły mi z głowy i dopiero po długim czasie odrosły, ale już zupełnie siwe, pomimo że miałam dopiero 35 lat. Zachorowałam także na zapalenie płuc. Potem zaczęłam rzekomo poszukiwać Ludwika Magiery, pisząc pisma do różnych urzędów i celowo pytając o niego takich ludzi, którzy nic nie wiedzieli.
Niemcy byli u nas na rewizji jeszcze cztery razy, ale niczego się nie dowiedzieli. Kiedy mój mąż i ja byliśmy w obozie, moja matka Wiktoria ciężko zachorowała i nie miał się nią kto opiekować, ani nią, ani naszymi dziećmi. Podczas okupacji często ukrywał się u nas członek podziemnej organizacji Polskiego Ruchu Oporu z Poznania, którego prawdziwego nazwiska nigdy się nie dowiedzieliśmy.
Reklama
Źródło
Powyższa, autentyczna relacja z II wojny światowej została zamieszczona w aneksie książki Niny Majewskiej-Brown pt. Ocalona z Auschwitz to wzruszająca powieść o rodzinnych dramatach rozgrywających się w obozie Auschwitz i jego okolicach.