28 marca 1947 roku w zasadzce pod Jabłonkami w Bieszczadach zginął wiceminister obrony narodowej, generał broni, Karol Świerczewski. Według oficjalnej wersji padł od kul partyzantów UPA i dlatego jego śmierć stała się bezpośrednią przyczyną rozpoczęcia akcji „Wisła”. Wiele jednak wskazuje na to, że kto inny pociągnął za spust.
Sytuacja w Bieszczadach [po zakończeniu II wojny światowej] zaostrzała się z tygodnia na tydzień, gdyż banderowcy nie brali jeńców, zaś wziętych do niewoli najczęściej mordowali w okrutny sposób. W odpowiedzi, po jednej z potyczek w styczniu 1946 roku, żołnierze LWP zabili około 70 mieszkańców wsi Zawadka Morochowska popierających UPA. Wśród ofiar były także kobiety i dzieci, co – oczywiście – sprowokowało kolejny odwet.
Reklama
Wiceminister jedzie w Bieszczady
„Wskutek niejednokrotnie bardzo złego zachowania się wojska – oceniał pułkownik Jan Gerhard – co jest zresztą często całkiem usprawiedliwione ze strony zmęczonego i rozwścieczonego żołnierza, wykopuje się groźną przepaść między nami a tą ludnością i ludność ta idzie wprost w objęcia bandytów”.
W lutym 1947 roku w Bieszczady skierowano oddziały Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego doświadczone w zwalczaniu partyzantki. Jednocześnie rozpoczęły się przygotowania do akcji wysiedleńczej, gdyż uznano, że bez usunięcia ludności ukraińskiej spacyfikowanie Podkarpacia będzie niemożliwe. Natomiast pod koniec marca z inspekcją na teren województw krakowskiego i rzeszowskiego przybył generał Karol Świerczewski.
„Walter” zachowywał się w sposób sobie właściwy i w Bieszczadach kompletnie ignorował zasady bezpieczeństwa. Po rozmowach z dowódcą 8 Dywizji Piechoty w Sanoku udał się do garnizonów w Lesku i Baligrodzie, a rankiem 28 marca niespodziewanie zdecydował się na wizytację strażnicy Wojsk Ochrony Pogranicza w Cisnej.
Problemy od samego początku
Mimo uwag, że droga może być niebezpieczna, a poza tym ma fatalną nawierzchnię, generał nie zmienił zdania. Zauważył tylko, że nawet „w Warszawie można otrzymać cegłą po głowie”, zatem nie widzi powodów, by rezygnować z wyjazdu.
Kolumnę tworzyły trzy samochody: dwa amerykańskie dodge’e i jeden sowiecki zis-5. „Walter” jechał w środku szyku w jednym z dodge’ów, towarzyszyli mu dowódca Okręgu Wojskowego nr 5 w Krakowie, generał Mikołaj Prus-Więckowski, adiutant i ośmiu żołnierzy. W pozostałych samochodach rozlokowano dwóch oficerów i kolejnych 40 żołnierzy, z czego połowę stanowili elewi ze szkoły podoficerskiej 34 Pułku Piechoty.
Byli to młodzi i niedoświadczeni chłopcy, którzy nigdy wcześniej nie strzelali w warunkach bojowych. Oficerowie posiadali pistolety, pozostali broń długą, a na samochodach zamontowano ręczne karabiny maszynowe.
Reklama
Jednym z oficerów towarzyszących Świerczewskiemu był zastępca dowódcy 34 Pułku Piechoty, podpułkownik Jan Gerhard. W późniejszych latach został znanym publicystą – to właśnie on był autorem słynnej powieści Łuny w Bieszczadach zekranizowanej przez Ewę i Czesława Petelskich pod tytułem Ogniomistrz Kaleń. Gerhard miał też odegrać znaczącą rolę podczas późniejszych prób wyjaśniania wydarzeń pod Jabłonkami.
Wyprawa zaczęła się pod złymi auspicjami, gdyż po przejechaniu zaledwie kilkuset metrów zepsuł się dodge, który otwierał szyk. Obsługa usiłowała go naprawić, ale Świerczewski nie chciał czekać. Polecił, by pojazd dołączył do kolumny po usunięciu awarii, i rozkazał kontynuować jazdę. Tym razem jego samochód jechał jako pierwszy, co trudno uznać za bezpieczne rozwiązanie…
Zasadzka UPA
W połowie drogi znajdowała się spalona wieś Jabłonki, a szosa wiodła między wzgórzami. Gdy samochody zbliżały się do drewnianego mostku na rzece Jabłonce, z jednego ze wzgórz otwarto ogień z broni maszynowej. Samochód ze Świerczewskim przejechał przez mostek i zatrzymał się, natomiast pojazd eskorty z powodu silnego ostrzału nie przekroczył rzeczki.
„Z osobowego samochodu – relacjonował jeden z napastników – wyskakują żołnierze, między którymi jest jeden gruby, z odkrytą głową, który nie zajmując stanowiska, wydaje rozkazy, po czym wszyscy inni zajmują stanowiska i ruszają do natarcia. Równocześnie z drugiego samochodu ciężarowego, który jechał za osobowym, zeskakują spokojnie (jak gdyby wcale nic nie było) żołnierze w czarnych beretach i otwierają ogień maszynowy po naszych stanowiskach”.
Reklama
Według oficjalnej wersji Świerczewski faktycznie nie szukał osłony i polecił atakować. Jego grupka ruszyła tyralierą na wzgórze obsadzone przez banderowców, a generał został przy samochodzie (kierowca usiłował zawrócić). Ukraińcy cały czas prowadzili gęsty ostrzał – zarówno w kierunku atakujących ich Polaków, jak i pojazdów na drodze.
Jako pierwszy zginął kierowca dodge’a, natomiast dowodzący elewami chorąży Blumski został ciężko ranny. Chwilę później poległ także podporucznik Krysiński, który atakował wzgórze, na polu walki pojawił się naprawiony dodge, a zaraz potem skończyło się legendarne szczęście Świerczewskiego – trafiony dwiema kulami zmarł na brzegu strumienia. Dochodziła godzina 10 przed południem, cała walka trwała około 30 minut.
Oficjalne ustalenia
Przybycie kolejnego samochodu spowodowało, że Ukraińcy zarządzili odwrót. Tym bardziej że nie zdawali sobie sprawy, z kim walczą, a ich naczelnym zadaniem było tylko zdobycie żywności. Dwóch banderowców dotarło nawet do porzuconego za mostkiem samochodu, jednak gdy nie znaleźli prowiantu, natychmiast odeszli z resztą oddziału. O śmierci Świerczewskiego dowiedzieli się dopiero z nekrologów prasowych.
Na pierwszy rzut oka relacja o śmierci „Waltera” wyglądała na bardzo spójną. Generał wpadł w zasadzkę, a wszystkiemu były winne jego brawura i problemy techniczne samochodu eskorty. Oczywiście, jak zwykle w takiej sytuacji, powołano specjalną komisję, która miała zbadać wszystkie okoliczności zdarzenia.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Wyniki jej prac potwierdziły przyjęty przebieg wypadków, wykazując jednocześnie wiele błędów w zabezpieczeniu podróży generała. Stwierdzono, że ochrona „Waltera” była zbyt słaba, a jego obstawa – kompletnie nieprzygotowana do walki. Nie wypracowano bowiem odpowiednich procedur postępowania, a nawet nie wyznaczono dowódcy eskorty, co zresztą nie było prawdą.
Komisja wskazała również, że wojskowe rozmowy telefoniczne dotyczące obecności Świerczewskiego w Bieszczadach prowadzono w sposób jawny, bez najmniejszej próby szyfrowania. Tylko jedna z nich odbyła się w języku francuskim, co także trudno uznać za odpowiedni sposób utajnienia.
Reklama
Utajniony proces
Ostatni zarzut nie miał jednak większego znaczenia, co potwierdziły przesłuchania banderowców uczestniczących w potyczce. Gdy bowiem wpadli w polskie ręce, zeznali, że byli przekonani, iż samochody wiozą prowiant, a właśnie to najbardziej ich interesowało. Oczywiście podczas przesłuchań zadbano, by pozostałe zatrzymane osoby potwierdziły oficjalną wersję wydarzeń, po czym w maju 1948 roku większość Ukraińców została skazana na śmierć, a wyroki wykonano.
Warto jednak zauważyć, że chociaż wcześniej zapowiadano jawną rozprawę sądową w Rzeszowie, to ostatecznie proces odbył się w więzieniu mokotowskim, przy drzwiach zamkniętych. Niewykluczone zatem, że zeznania oskarżonych na temat potyczki pod Jabłonkami nie do końca odpowiadały władzom i zadbano, by nie przedostały się do wiadomości społeczeństwa.
Jednak nie wszyscy w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego uznali sprawę za ostatecznie wyjaśnioną (a może po prostu starano się sprawdzić, czy niewygodne poszlaki zostały odpowiednio zatarte), bowiem w tym czasie powołano oddzielną komisję mającą zbadać przebieg ostatniej walki „Waltera”. W jej skład weszło pięciu oficerów ze służb specjalnych, którzy pracowali niezależnie od siebie. Zakazano im nawet wzajemnych kontaktów, a wnioski mieli osobiście meldować przełożonym. Dokumenty dotyczące działań członków tej komisji nigdy jednak nie ujrzały światła dziennego.
Trzy rany postrzałowe
W niecodzienny sposób przebiegały natomiast oględziny medyczne zwłok Świerczewskiego. W ujawnionym po latach protokole wspominano o dwóch ranach postrzałowych, z czego pierwsza kula przeszła przez ciało „mniej więcej poziomo”, zaś druga także „mniej więcej poziomo”, ale „może trochę z dołu ku górze”.
Reklama
Biorąc pod uwagę, że Ukraińcy prowadzili ostrzał ze wzgórza, a Świerczewski stał na drodze, są to bardzo zastanawiające informacje. Zwłaszcza że na zachowanym do dziś płaszczu generała znajdują się ewidentne ślady trzech postrzałów, a do tego jeszcze rozerwanie przypominające pchnięcie bagnetem. Co dziwniejsze, lekarzom zakazano przeprowadzenia pełnej autopsji – mieli się skoncentrować wyłącznie na klatce piersiowej, szyi i brzuchu zmarłego. Przy okazji oczywiście zobowiązano ich do dochowania tajemnicy.
Śmierć generała wywołała falę plotek i spekulacji, wiele osób nie wierzyło w oficjalną wersję wypadków. Opowiadano, że Świerczewskiego wystawiono banderowcom, nie zabrakło też podejrzeń, iż tak naprawdę generał zginął od kuli strzelca wyborowego.
Podobno Ukraińcy podsłuchiwali rozmowy telefoniczne, a bezpośrednio po podjęciu przez Świerczewskiego decyzji o wyjeździe do Cisnej ktoś widział jednego z oficerów, który telefonował z Baligrodu do nieznanego rozmówcy. Wprawdzie plotki te nie miały żadnego uzasadnienia, ale dobrze oddawały nastroje społeczne. Mało kto wierzył, że śmierć „Waltera” była przypadkowa.
Zeznania pułkownika Różyckiego
Przełom nastąpił dopiero po zmianie ustroju. Odnaleziono wówczas żyjących uczestników potyczki, którzy podzielili się zadziwiającymi informacjami. Dzięki temu sprawa ukraińskiej zasadzki przedstawiła się w zupełnie innym świetle. Najważniejsza okazała się relacja pułkownika Mariana Różyckiego, który pod Jabłonkami pełnił obowiązki dowódcy miejscowej osłony Świerczewskiego (był wówczas porucznikiem).
W decydującym momencie pozostał jednak wraz z uszkodzonym samochodem w pobliżu Baligrodu i na placu boju pojawił się na sam koniec walki. Według jego zeznań w polskiej kolumnie było łącznie pięć samochodów, a Świerczewski jechał osobowym oplem w towarzystwie dwóch oficerów. Ich nazwiska zniknęły jednak z dokumentów śledztwa, a przy okazji zdematerializował się także trzeci dodge z dodatkową eskortą generała, która wraz z nim przybyła z Warszawy.
Okazało się również, że Świerczewski w pewnej chwili osobiście ruszył do ataku na wzgórze, a towarzyszyli mu generał Więckowski i kilku oficerów. Jak można podejrzewać, „Walter” był pijany. Różycki wyjaśnił również, dlaczego w chwili śmierci przy Świerczewskim zabrakło towarzyszących mu oficerów. Okazuje się, że zbiegli z placu boju – spotkano ich dopiero dwa kilometry (!) od miejsca zasadzki.
Reklama
Bohater potrzebny od zaraz
Jeżeli jednak weźmiemy pod uwagę, że rany, jakie odniósł „Walter”, wskazują na postrzały z dołu i od tyłu, to nie ma wątpliwości, że musiały paść tylko ze strony polskiej. Zapewne dlatego oficerowie – widząc, że do generała strzela jego własna ochrona – rzucili się do ucieczki. Z tego też powodu w protokole z autopsji utajniono trzecią ranę „Waltera”, gdyż tor lotu pocisku był odmienny od pozostałych i zapewne faktycznie został wystrzelony przez Ukraińców.
Ale dlaczego na mundurze zachowały się ślady przypominające cios bagnetem? Czyżby próbowano dobić generała? Dlaczego pozostali uczestnicy walki konsekwentnie milczeli przez wiele lat? Czyżby obawiali się o swoje życie w przypadku złożenia zeznań niewygodnych dla władz?
Dla polityków z Warszawy śmierć Świerczewskiego była prawdziwym darem losu. Wpisywała się w zbrodnie ukraińskie na Wołyniu i chociaż z powodów politycznych starano się zbyt wiele o tym nie mówić, to jednak „szeptana propaganda” zrobiła swoje. Dla większości Polaków nie było ważne, że „Walter” był komunistą – liczyło się tylko, że nosił stopień generalski i zabili go Ukraińcy.
Władze PRL-u cierpiały na deficyt bohaterów w mundurach, których kult mógłby konsolidować społeczeństwo. (…). Jego pogrzeb, który odbył się w Warszawie 1 kwietnia 1947 roku, był największą tego typu uroczystością w Polsce po II wojnie światowej. Miał zresztą charakter katolicki, by jeszcze bardziej utrwalić legendę Polaka patrioty.
Reklama
Potem rozwinięto typowy komunistyczny kult jednostki – imię „Waltera” nadawano zakładom pracy, szkołom, drużynom harcerskim, ulicom i placom. W niemal każdym miejscu związanym z jego osobą montowano stosowną tablicę, a liczba pomników szła w dziesiątki. (…)
Kozioł ofiarny
Kilka lat po śmierci Świerczewskiego próbowano wykorzystać jego sławę do bieżących rozgrywek politycznych. W więzieniu znaleźli się Marian Spychalski i Władysław Gomułka, a ekipa Bieruta usiłowała wplątać ich w zamach na „Waltera”. Wprawdzie sprawa należała do ściśle tajnych, ale gdyby doszło do procesu obu polityków, to zostałaby odpowiednio nagłośniona. Być może skorzystano by wówczas także z zeznań banderowców sądzonych kilka lat wcześniej przy drzwiach zamkniętych.
We wrześniu 1952 roku aresztowano pułkownika Gerharda. Wykorzystano fakt, że podczas wojny działał w komunistycznym ruchu oporu we Francji, i oskarżono go o współpracę z tamtejszym wywiadem. Przy okazji miał też brać udział w spisku przeciwko „Walterowi” i działać w porozumieniu ze Spychalskim i Gomułką.
Gerhard nie wytrzymał tortur w śledztwie i przyznał się do organizacji zamachu. W spisku mieli brać udział nie tylko Spychalski i Gomułka, lecz także szef wojskowego wywiadu, generał Wacław Komar. Natomiast wykonawcami byli Ukraińcy, z którymi Gerhard rzekomo regularnie się kontaktował.
Reklama
Trudno powiedzieć, czy funkcjonariusze MBP uwierzyli w jego zeznania, chociaż w tamtych latach obowiązywała zasada, że „każdego człowieka można zmusić do mówienia prawdy”. Wysiłek śledczych został jednak zniweczony po śmierci Stalina, a następnie – po ucieczce na Zachód Józefa Światły – władze PRL-u stanęły przed znacznie większymi problemami. Gomułkę, Spychalskiego i Komara ostatecznie zwolniono z więzienia, podobnie jak Gerharda. Cała sprawa miała zostać zapomniana.
Zaginione dokumenty
Zachowały się jednak niesprawdzone informacje, że pod koniec 1970 roku powołano komisję mającą na nowo zbadać okoliczności śmierci „Waltera”. Jednym z jej członków został Gerhard cieszący się wówczas dużym uznaniem jako wzięty pisarz i publicysta. Raport komisji nigdy jednak nie został sporządzony, gdyż „nieznani sprawcy” mieli się włamać do domu jej przewodniczącego, generała Mariana Naszkowskiego.
Podobno zabrano wówczas dokumenty dotyczące śmierci Świerczewskiego przechowywane w sejfie, pozostawiono natomiast znajdujące się tam kosztowności. Kilka miesięcy później został zamordowany Jan Gerhard. Sprawcą zbrodni był narzeczony jego córki (pomagał mu kolega), a napad miał być zemstą za odmowę zgody na małżeństwo. W mieszkaniu ofiary pozostały nietknięte pieniądze i biżuteria, nie wiadomo jednak, czy nie zginęły jakieś dokumenty.
Temat „Waltera” wypłynął zresztą podczas procesu, gdy jeden ze sprawców zeznał, że do zbrodni skłoniły go także motywy patriotyczne – uważał, iż Gerhard był odpowiedzialny za śmierć Świerczewskiego. Obaj zostali uznani za winnych zabójstwa i straceni.
Reklama
Mimo różnych wątpliwości i plotek oficjalnie wciąż funkcjonowała wersja o przypadkowym charakterze śmierci „Waltera”. Bezkrytycznie przyjęto ją również w krajach „bratniego obozu”, gdzie pamięć Świerczewskiego czczono podobnie jak nad Wisłą.
Prawda wychodzi na jaw
Natomiast na Zachodzie uważano, że generał padł ofiarą zbrodni politycznej (…). Po zmianie ustroju zaczęły się pojawiać relacje i dokumenty ukazujące śmierć Świerczewskiego w nowym świetle. Odtajniony już protokół z autopsji wskazywał, że generała trafiły dwa pociski wystrzelone z polskich stanowisk. Do tego doszła jeszcze sprawa zniknięcia dokumentów z samochodu z warszawską obstawą „Waltera” oraz dwóch towarzyszących mu oficerów.
Wszystko wskazywało na to, że opis ostatnich chwil Świerczewskiego został odpowiednio spreparowany, a władzom zależało na przyjęciu odpowiedniej wersji wypadków. Niewykluczone bowiem, że prawdziwą przyczyną śmierci generała była jego postępowanie w miesiącach poprzedzających wyjazd na inspekcję.
Zginął bo powiedział za dużo?
Ku zaskoczeniu otoczenia „Walter” nagle odnalazł swoją zagubioną polskość – czytał i zachwycał się nieznaną mu wcześniej literaturą, a do tego bardzo źle traktował sowieckich oficerów nieznających języka polskiego. Twierdził, że jeżeli już służyli innemu krajowi, to powinni postępować tak, by nie przynosić wstydu noszonemu mundurowi. Co więcej, po latach ateizmu stał się gorliwym katolikiem i regularnie praktykował.
Nie oznaczało to jednak, że przestał nadużywać alkoholu, a pod jego wpływem mówił zdecydowanie zbyt wiele. Co gorsza, zaczął też zdradzać tajemnice, które mogły zaszkodzić władzom komunistycznej Polski. Należała do nich opowieść o sowieckim systemie matrioszek (nazwa pochodzi od rosyjskiej zabawki, baby w babie), który polegał na zastępowaniu prawdziwych działaczy komunistycznych „bratnich krajów” doskonale przygotowanymi dublerami. (…)
Hipotezę wydaje się potwierdzać fakt, że sowiecki wywiad z powodzeniem stosował metodę wtórników, podstawiając na zachodzie Europy swoich agentów na miejsce osób, które po rewolucji pozostały w ZSRS. Ale czy skutecznie podmieniano także działaczy partyjnych i polityków? Tego na pewno nie wiemy.
Reklama
Co wiedział Jaroszewicz?
Świerczewski ponoć opowiedział o sprawie późniejszemu premierowi PRL, Piotrowi Jaroszewiczowi, z którym w ostatnich miesiącach życia dość często się kontaktował. Miał też zdradzić, że matrioszką był Bolesław Bierut, a przy okazji podać nazwiska innych działaczy i oficerów, którzy zostali podstawieni przez Sowietów. Jak można się domyślać, groziło to wręcz niewyobrażalnymi skutkami politycznymi.
W 1992 roku Jaroszewicz poruszył ten temat w rozmowie z dziennikarzem Bohdanem Rolińskim podczas pracy nad wspomnieniowym wywiadem rzeką. Przy okazji obiecał zdradzić nazwiska innych matrioszek, które miały działać w Polsce jeszcze przez długie lata (być może chodziło też o Wojciecha Jaruzelskiego).
Niebawem został jednak zamordowany, a jego śmierci nie wyjaśniono do dziś. Podobnie jak całej sprawy matrioszek. Niektórzy badacze uważają to za bardzo prawdopodobne, inni – że był to tylko wymysł mający potwierdzić spiskową teorię dziejów PRL-u.
Czy pijackie niedyskrecje Świerczewskiego stały się przyczyną jego śmierci? Być może właśnie dlatego generał nie mógł przeżyć inspekcji w Bieszczadach. Miał powrócić jako martwy bohater. A czy śmiertelne pociski wystrzeliła jego obstawa, czy też Ukraińcy – to naprawdę nie miało większego znaczenia.
Przeczytaj również o zamachu na polskiego marszałka w Pakistanie. Zamiast niego zginął wiceminister
Reklama
Źródło
Artykuł stanowi fragment książki Sławomira Kopra pt. Historyczne Archiwum X. Tajemnicze zgony znanych Polaków. Książka ukazał się nakładem Wydawnictwa Fronda.
Tajemnicze zgony znanych Polaków
Tytuł, lead, śródtytuły i tekst w nawiasie kwadratowych pochodzą od redakcji. W celu zachowania jednolitości tekstu usunięto przypisy, znajdujące się w wersji książkowej. Tekst został poddany obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia większej liczby akapitów i skrócony.
3 komentarze