Mało jest równie rozpowszechnionych mitów na temat nowożytnej Polski. Nie tylko książki kucharskie, ale nawet podręczniki szkolne do historii powtarzają, że Bona Sforza sprowadziła do państwa Jagiellonów kapustę, kalafior, sałatę i karczochy. Zaradna królowa miała przekonać nowych poddanych do włoskiej kuchni. W efekcie nowinki, które zaszczepiła nad Wisłą zyskały miano „włoszczyzny”. A przynajmniej tak się powszechnie uważa…
Królowa Bona, zasiadająca na polskim tronie od roku 1518 do 1548, jako żona Zygmunta Starego, była wielką miłośniczką kuchni. Nie znaczy to jednak, że lubiła dużo jeść. Wręcz przeciwnie. Uważała, że powinno się jeść mało, ale dobrze.
Reklama
Monarchini z zażenowaniem patrzyła na polski sposób ucztowania, sprowadzający się najczęściej do nieposkromionego obżarstwa i opilstwa. Bankiety wydawane przez nią na Wawelu miały zupełnie inny charakter.
Jedzenie było na nich mniej obfite, za to przygotowane z wielkim kunsztem, dbałością o przyprawy, luksusowe dodatki i modne przepisy. O wadze, jaką Bona przywiązywała do wykwintnej kuchni, świadczą już same rachunki królewskie.
Królewskie gusta
Rokrocznie dwór królowej wydawał na zakup składników i utrzymanie służby kuchennej tysiące florenów. Zawsze też były to kwoty wyższe niż wydatki na kuchnię ponoszone przez Zygmunta Starego – mimo że król miał dużo liczniejszy dwór, a do tego na co dzień podejmował ucztami znamienitych gości. Przykładowo w roku 1539 Bona przeznaczyła na potrzeby kulinarne 6429 florenów. Oszczędny Zygmunt – tylko 4065.
W wąskim kręgu wawelskiego dworu podejście Bony do kuchni było małą rewolucją. Chciałoby się w tym miejscu dodać, że rewolucja ta wyszła także poza mury monarszej siedziby i rozlała się po kraju, przynosząc każdej polskiej rodzinie kalafior, kapustę i karczochy. Popularny mit o królowej, która nauczyła Polaków jeść włoszczyznę, jest jednak właśnie tym. Mitem.
Reklama
Włoszki co cienko jadają
W rzeczywistości obyczaje kulinarne, którym hołdowała Bona, nie zrobiły zbyt dobrego wrażenia na polskich dostojnikach i dworzanach. Powszechnie żartowano sobie na Wawelu z „Włoszków co cienko jadają”.
Włosi ze swej strony odpowiadali ze wstrętem, że „jeden Polak zje za pięciu Włochów”. Jakby tego było mało, włoska kuchnia ogółem odstręczała szesnastowiecznych Polaków. Na italskie przysmaki narzekał Jan Kochanowski, krytykował je też Mikołaj Rej. I Bona niewiele w tej kwestii mogła zmienić.
Twarde dane pokazują, że nie zdołała przekonać nawet własnego męża i syna. Wedle zachowanych rachunków na stół króla wciąż zamawiano te same składniki, co przed stuleciem, a potrawy przygotowywano w myśl receptur pamiętających przynajmniej czasy Andegawenów. Włoskie przepisy miały się upowszechnić dopiero dwa wieki później.
Kontakty z południem
Jest faktem, że Bona na swoje potrzeby importowała wielkie ilości włoskich owoców i warzyw. Sprowadzała pomarańcze, cytryny, granaty, oliwki, migdały oraz rzecz jasna szeroko rozumianą włoszczyznę. Nie znaczy to jednak, że dopiero dzięki niej Polacy poznali smaki Południa.
Reklama
Zanim Bona w ogóle usłyszała o Polsce, w Krakowie już mieszkało kilkuset Włochów. Pomiędzy obydwoma krajami trwały ożywione kontakty, synowie najlepszych polskich rodów tradycyjnie wyjeżdżali do Włoch na naukę. Odwiedzali chociażby Rzym, gdzie tytuł doktora nauk można było uzyskać – za odpowiednią opłatą – w zaledwie dwa tygodnie. Dziwnym by było, gdyby wracając, żaden z absolwentów nie zabrał ze sobą nawet jednego selera.
Ponownie potwierdzenie można znaleźć w rachunkach dworu królewskiego. Wynika z nich, że sałatę, kalafior i kapustę zdarzało się pałaszować na przykład Władysławowi Jagielle.
Odległa geneza
Jeśli ktoś sprowadził pierwsze z tych warzyw do Polski to raczej… najwcześniejsza historyczna władczyni kraju, Dobrawa. Sałatę chętnie sadzili bowiem benedyktyńscy mnisi, których można by się spodziewać w otoczeniu chrześcijanki zmierzającej do wciąż pogańskiego kraju.
Królowa Bona ze swojej strony przyczyniła się przede wszystkim do utrwalenia zapożyczonego z jej ojczyzny słownictwa. W efekcie po dziś dzień jemy kapustę kiszoną, a nie – dajmy na to – Sauerkraut. Z tego samego powodu mamy też nad Wisłą „włoszczyznę”. Określenie, którego na dobrą sprawę nie sposób przetłumaczyć na jakikolwiek inny język.
Źródło
Powyższy tekst powstał w oparciu o moją książkę pt. Damy złotego wieku. Na kartach tej publikacji znacznie szerzej pisałem o wyglądzie Bony Sforzy, jej przywiązaniu do wizerunku, ulubionych strojach i ozdobach. Nowe, poprawione wydanie książki właśnie trafiło do sprzedaży (Wydawnictwo Literackie 2021). Do kupienia na Empik.com.