Wilhelm II zasiadł na niemieckim tronie w 1888 roku. Panował przez kolejne 30 lat. Nigdy nie udało mu się jednak zdobyć autorytetu, jakim cieszyli się jego ojciec i dziadek. Wręcz przeciwnie. Co rusz znajdował się w centrum kolejnych skandali, które podkopywały jego cesarski autorytet.
Zarówno u współczesnych, jak wśród potomnych Wilhelm II wzbudzał jednocześnie oburzenie i fascynację. Jeszcze za życia nazwany przez brytyjskiego biografa „pięknym potworem”, uchodził w kręgu swoich sympatyków za postać tragiczną, za więźnia swoich czasów, nierozumianego i oszukiwanego przez otoczenie.
Reklama
Budził skrajne uczucia
Mniej życzliwi widzieli w nim megalomana: historyk Ludwig Quidde w swojej słynnej książce w niezbyt zawoalowany sposób przedstawił Wilhelma jako współczesnego Kaligulę, a wysoki urzędnik państwowy Hermann Lutz pisał o „okresowych napadach obłędu” kajzera.
Cesarz budził więc skrajne uczucia, trudno było zachować wobec niego obojętność. Jeśli jego ojciec i dziad byli niezłymi mówcami, ale pojawiali się publicznie tylko podczas nielicznych, bardzo oficjalnych wydarzeń, Wilhelm II stał się monarchą medialnym, zabiegał o przychylność prasy nieomal tak, jak to jest dzisiaj przyjęte.
Niestrudzenie podróżował od miasta do miasta i starał się spotykać z jak największą liczbą ludzi. Tylko w latach 1897–1902 złożył 233 wizyty w 123 miastach. Jego przemówienia często drukowano w gazetach, były więc omawiane w całym kraju, a nie tylko w mieście, w którym je wygłosił. Wiedząc o tym, Wilhelm godzinami przeglądał prasę, żeby się dowiedzieć, co o nim piszą. Nawet drobne pomyłki lub próby upiększania faktów przez dziennikarzy wyprowadzały go z równowagi.
Chciwie łaknąc rozgłosu, cesarz był jednocześnie bardzo wrażliwy na krytykę, co zawsze jest fatalnym połączeniem. Na domiar złego, a to już w każdej chwili groziło katastrofą, „był wyjątkowo pozbawiony umiejętności komunikowania się z opinią publiczną, czego wymagał jego urząd” – jak napisał Christopher Clark.
Doprowadzał urzędników do rozpaczy
Wilhelm I i Fryderyk III rozumieli, że rolą współczesnego monarchy jest reprezentowanie kraju, do ekspertów zaś należy pisanie przemówień, opracowywanie programów politycznych i utrzymywanie stosunków dyplomatycznych. Natomiast Wilhelm II naiwnie wyobrażał sobie, że może przywrócić potęgę i splendor władzy monarszej z minionych stuleci, „zawsze zabierając ze sobą kawałek średniowiecza”, jak się wyraził jeden z ówczesnych urzędników dworu cesarskiego.
Jego częste ingerencje w politykę wewnętrzną i zagraniczną doprowadzały do rozpaczy tych, którzy musieli neutralizować ich skutki. Wilhelm pragnął działać samodzielnie i nawiązywać bezpośredni kontakt z poddanymi, ale nie miał daru przybierania właściwego tonu, znajdowania odpowiednich słów i prezentowania się w sposób zgodny z oczekiwaniami.
Reklama
Trudno nie zauważyć podobieństwa do niektórych współczesnych polityków, którzy unikając rzekomo stronniczych tradycyjnych środków przekazu, porozumiewają się z opinią publiczną przez media społecznościowe.
Nerwowe starania rzeczników i doradców, żeby złagodzić skutki tej działalności za pomocą oficjalnych komunikatów „wyjaśniających”, dziwnie przypominają zabiegi dyplomatów Rzeszy Niemieckiej. Niejednokrotnie przepraszali oni telegraficznie obrażonych dostojników zagranicznych albo przesyłali redakcjom poprawione teksty przemówień kajzera, zanim gazety zdążyły je opublikować w oryginalnym brzmieniu.
Huńska mowa
Dlatego od czasu objęcia tronu przez Wilhelma międzynarodowy skandal wisiał w powietrzu. Wygłaszając przemówienia, cesarz nie tylko nie posługiwał się fachowo opracowanym tekstem, ale często nie planował wcześniej swoich wystąpień. Najsłynniejszym przykładem takiej improwizacji jest tak zwana huńska mowa z 1900 roku.
Wilhelm wygłosił wówczas w Bremerhaven przemówienie do żołnierzy, którzy odpływali do Chin, żeby stłumić powstanie bokserów. Prasa zamieściła wcześniej zabarwione rasizmem pogłoski o okrucieństwach popełnionych przez chińskich powstańców na niemieckich kolonistach.
Reklama
Kajzer jak zwykle błędnie odczytał społeczne nastroje i sądząc, że przemawia w imieniu wszystkich Niemców, uderzył w wojowniczy, szowinistyczny ton:
Gdy staniecie w obliczu nieprzyjaciela, bijcie go. Wiedzcie: nie będzie żadnej litości! Jeńców nie będziemy brać. Kto wpadł wam w ręce, niech ginie. Jak przed tysiącem lat Hunowie pod wodzą swego króla Attyli zdobyli sławę, która przetrwała po dziś dzień w legendach i bajkach, tak niechaj dzięki wam nazwa Niemiec utrwali się w Chinach na tysiąc lat w taki sposób, aby nigdy już żaden Chińczyk nie odważył się nawet krzywo spojrzeć na Niemca.
Skandalu nie dało się zatuszować
Straszenie hordami dzikich tubylców, którzy łupią, gwałcą i mordują pokojowo nastawionych Europejczyków, nie było czymś, czego należało się spodziewać po wodzu naczelnym nowoczesnej armii europejskiej. Słowa kajzera można było w najlepszym razie uznać za chybioną analogię historyczną, a w najgorszym za wezwanie do prowadzenia działań zbrojnych w sposób bezprawny i niehumanitarny.
Przewidując, że przemówienie wywoła oburzenie i drwiny, Bülow (ówczesny sekretarz stanu spraw zagranicznych) pospiesznie przekazał prasie jego poprawioną wersję, usuwając cały „huński” fragment. Tyle że tak jak w wypadku wszystkich gaf Wilhelma tysiące ludzi słyszało jego mowę na własne uszy i ich wersja szybko stała się powszechnie znana.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Przywódca SPD August Bebel publicznie szydził w Reichstagu, że aluzja do Hunów „z jakiegoś powodu” znikła z oficjalnego tekstu przemówienia. W latach dwudziestych Bülow uznał „huńską mowę” za najgorszą w życiu Wilhelma. Było to już jednak po pierwszej wojny światowej, w czasie której Brytyjczycy nazywali Niemców „Hunami”, co oczywiście miało wpływ na opinię byłego kanclerza.
Kapryśny i niezbyt rozgarnięty
Słowne niezręczności w połączeniu z nieśmiałością sprawiały, że Wilhelm II był często przedmiotem kpin, co nie zdarzało się ani Bismarckowi, ani Wilhelmowi I. Godziny spędzane przez cesarza na starannym pielęgnowaniu słynnych wąsów były wdzięcznym tematem dla karykaturzystów, którzy zwykle przedstawiali go jako człowieka naiwnego albo infantylnego.
Reklama
Do 1907 roku Wilhelm dorobił się opinii kapryśnego, skandalizującego i cokolwiek nierozgarniętego młodego monarchy, jaskrawego przeciwieństwa swego pełnego godności dziada. Mimo to zwolennicy republiki stanowili margines niemieckiej polityki. Większość Niemców nadal popierała rządy monarchiczne i darzyła sympatią swego ekscentrycznego władcę. Jednakże afery, których Wilhelm stał się bohaterem w latach 1907–1908, miały zupełnie inną skalę i poważnie nadszarpnęły jego pozycję i autorytet.
Afera Eulenburga
W serii artykułów opublikowanych od kwietnia do listopada 1907 roku niemiecki dziennikarz Maximilian Harden oskarżył otoczenie cesarza o pacyfistyczne ciągoty, osłabiające międzynarodowe położenie Niemiec. Czyniąc wiele przejrzystych aluzji, twierdził, że osoby bliskie Wilhelmowi – od Eulenburga do Bülowa – spotykały się w Liebenbergu w celach homoerotycznych.
A homoseksualizm uważano w tych czasach za objaw moralnego zepsucia i słabości charakteru. Dowiedziawszy się, że wkrótce po upokarzającym dla Niemiec pierwszym kryzysie marokańskim francuski dyplomata Raymond Lecomte złożył u Eulenburga prywatną wizytę, Harden znalazł w tym fakcie potwierdzenie swoich zarzutów.
Nie ulegało dlań wątpliwości, że przyjaciele Wilhelma uknuli z Francuzami spisek, żeby upokorzyć i osłabić kajzera oraz skompromitować jego imperialne ambicje. Zniewieściała klika osobistych doradców szkodziła polityce zagranicznej Wilhelma, należało więc wyzwolić go spod jej wpływów. Z biegiem czasu zarzuty i polityczne karykatury Hardena były coraz bardziej czytelne, sprawy nie dało się dłużej wyciszać i Wilhelm dowiedział się o niej.
Wieloletnie procesy sądowe
Zawsze wrażliwy na publiczne uwagi na swój temat, nie mógł nie zareagować i zażądał skierowania sprawy do sądu (zgodnie z artykułem 175 kodeksu karnego homoseksualizm był przestępstwem). Wszyscy zamieszani w aferę mieli zostać zwolnieni ze stanowisk. Był to ogromny błąd polityczny.
Złośliwe plotki, które miałyby pewnie krótki żywot, przerodziły się w publiczny spektakl rozłożony na pięć procesów sądowych, które ciągnęły się przez następne dwa lata, a w wypadku Eulenburga aż do jego śmierci w 1921 roku.
Reklama
Aby ocalić swoje dobre imię, Wilhelm postanowił całkowicie odciąć się od oskarżonych. Gdy tylko stało sięto możliwe, poprosił Bülowa, żeby złożył dymisję; zerwał nawet długoletnią i bliską znajomość z „Philim” Eulenburgiem. Było zupełnie nieprawdopodobne, żeby Wilhelm, który według plotek miał liczne romanse, a nawet pozamałżeńskie dzieci, nagle został homoseksualistą.
Dlatego mało kto wierzył, że skandal dotyczy go osobiście. Żona Eulenburga zauważyła z goryczą: „Bije się w mojego męża, ale celem jest cesarz”. Reputacja Wilhelma pozostała więc względnie nienaruszona, lecz polityczne skutki afery były opłakane.
Straciwszy całe oparcie polityczne i osobiste, kajzer rozglądał się za nowymi doradcami i znalazł ich w kręgach wojskowych. Harden więc mimowolnie popchnął Wilhelma w objęcia pruskich militarystów, którzy od lat głosili, że wojna w Europie jest nieuchronna i uważali polityczną ostrożność Bismarcka i Capriviego za bezcelową.
Od tej pory cesarz słyszał ciągle o niemieckiej wielkości, potędze morskiej i walce o narodowy byt. Po pierwszej wojnie światowej, wracając myślami do tego okresu, sam Harden nazwał aferę Eulenburga największym błędem politycznym w swoim życiu.
Reklama
Rozmowy cesarza w „Daily Telegraph”
W 1908 roku doszło do jeszcze poważniejszego kryzysu politycznego, w którego wywołaniu monarcha miał bezpośredni udział. 28 października brytyjski „Daily Telegraph” opublikował rozmowę z Wilhelmem, która wzburzyła niemiecką opinię publiczną. Rok wcześniej cesarz spędził trzy tygodnie w Highcliffe Castle w Dorset, gdzie często gawędził z gospodarzem, Edwardem Montagu-Stuartem-Wortleyem, o stosunkach angielsko-niemieckich.
Montagu napisał streszczenie tych rozmów w formie wywiadu i wysłał tekst do gazety, a ta zgodnie z dobrym obyczajem dziennikarskim przed publikacją posłała go do Berlina z prośbą o autoryzację. Wilhelm, zgnębiony aferą z Eulenburgiem i wcześniejszymi skandalami, pozostawił sprawę do rozstrzygnięcia Bülowowi i jego podwładnym, ufając ich politycznemu i dyplomatycznemu rozeznaniu.
Według biografa Bülowa, niemieckiego historyka Petera Winzena, kanclerz był w tym czasie na urlopie, toteż nie przeczytał wywiadu, lecz przekazał go do wydziału prasowego, którego szef, Otto Hammann, na nieszczęście też bawił na wakacjach. Dokument wylądował na biurku niższego rangą urzędnika, który nie czuł się uprawniony do poprawiania wypowiedzi samego cesarza. Zatwierdził więc otrzymany tekst bez żadnych zmian.
„Jesteście szaleni, szaleni jak marcowe zające”
W ten sposób słowa kajzera z prywatnych rozmów prowadzonych na wakacjach trafiły do publicznego obiegu w pierwotnym brzmieniu. Efekt był piorunujący. Po najbardziej bulwersujących słowach Wilhelma: „Wy Anglicy jesteście szaleni, szaleni jak marcowe zające”, następowały zapewnienia, że jest on anglofilem jak mało kto w Niemczech, co w kontekście Flottenpolitik brzmiało dość obłudnie. Kajzer na tym nie poprzestał.
Reklama
Chwalił się, że to dzięki jego pomysłom strategicznym Brytyjczycy wygrali wojny burskie, że jego polityka zagraniczna w Azji jest wymierzona w Japonię, a nie w Wielką Brytanię i że sam zapobiegł francusko-rosyjskiej akcji przeciwko brytyjskim interesom w Afryce Południowej.
Wymowa wywiadu była więc obraźliwa dla większości państw europejskich i ich władców, dla Japonii, niemieckiej klasy politycznej i oczywiście niemieckiej opinii publicznej, którą cesarz przed-stawił jako ogarniętą w przeważającej części anglofobią. Po tym skandalu pozycja Bülowa jako kanclerza stała się nie do utrzymania.
Zdyskredytowany przez aferę Eulenburga, stracił teraz zaufanie cesarza. Nie widząc innego wyjścia, podał się do dymisji, a jego następcą został wicekanclerz Theobald von Bethmann-Hollweg. Sam cesarz był do głębi wstrząśnięty całą historią. Przekonany, że tym razem zrobił wszystko, jak należało, czuł się zdradzony, rozgoryczony i osamotniony.
Śmierć generała Dietricha von Hülsen-Haeselera
Na dwa tygodnie popadł w melancholię, a silny stres odbił się na jego psychice. Czary goryczy dopełnił dziwny spektakl, który rozegrał się podczas polowania w Donaueschingen. Przyjaciel Wilhelma, generał piechoty Dietrich von Hülsen-Haeseler, umyślił sobie, że rozweseli przygnębionego władcę.
Reklama
Przebrał się za baletnicę i w różowej spódniczce zaczął pląsać po parkiecie. Ponieważ był dość korpulentnym starszym panem, rzeczywiście rozśmieszył do łez ponurego kajzera i zgromadzonych gości.
Wtem jednak chwycił się na pierś i z twarzą wykrzywioną grymasem bólu runął na podłogę. W jednej chwili zmarł na zawał serca. W pokoju zaległa grobowa cisza. Co będzie, jak o wszystkim dowiedzą się gazety? Przecież opinia publiczna nie otrząsnęła się jeszcze po aferze Eulenburga. Z ciała Hülsen-Haeselera szybko zdjęto różowy corpus delicti, świadectwo wstydliwych okoliczności jego śmierci, a sprawę zatuszowano.
Załamanie nerwowe cesarza
Wilhelm jednak nie zniósł kolejnego ciosu, doznał nerwowego załamania. Kiedy w końcu przyszedł do siebie, okazało się, że duża część opinii publicznej przestała mu ufać. Cesarz zaczął się obawiać, że jeszcze jedna afera nieodwracalnie pogrąży niemiecką monarchię. Postanowił schronić się w domowym zaciszu i przez kilka miesięcy nie pojawiał się publicznie.
Milczenie przerwał dopiero latem 1910 roku i od tej pory jego publiczne wystąpienia miały znacznie bardziej formalny i powściągliwy charakter. W latach 1909–1914 udało się uniknąć publicznego skandalu, lecz kajzer stracił dotychczasową wiarę we własne siły i podporządkował się nowym doradcom. Mówił to, co mu podyktowali, a nie to, co naprawdę myślał.
Ostatnie lata przed wybuchem pierwszej wojny światowej stały więc pod znakiem braku przywództwa i programu politycznego. Kanclerz, który z niechęcią i bez przekonania sprawował swój urząd i nie stworzył żadnej wizji przyszłości Niemiec, nie mógł liczyć na wskazówki od swego apatycznego władcy. Ten ostatni nie miał już wokół siebie dawnego kręgu doradców, starego mentora Bismarcka i pozostało mu niewielu przyjaciół.
Na szczytach władzy w państwie, gospodarczo potężnym, uzbrojonym po zęby i targanym konfliktami, ziała próżnia. Ulrich Wehler nazwał pierwszą wojnę światową niemiecką „ucieczką do przodu” i w 1914 roku rzeczywiście wydawało się, że jest to dla Rzeszy jedyne wyjście z politycznego impasu. Przyszła pora, aby siły zbrojne wychynęły zza kulis i zajęły środek sceny.
Przeczytaj również o najpotężniejszej dynastii Europy. Wcale nie chodzi o Habsburgów
Reklama
Źródło
Artykuł stanowi fragment książki Katji Hoyer pt. Krew i żelazo. Powstanie i upadek Cesarstwa Niemieckiego 1871-1918. Jej polskie wydanie ukazało się nakładem wydawnictwa Bellona w 2022 roku.
Powstanie i upadek Cesarstwa Niemieckiego
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji. W celu zachowania jednolitości tekstu usunięto przypisy, znajdujące się w wersji książkowej. Tekst został poddany obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia większej liczby akapitów.