Pytania o sens powstania listopadowego i jego szanse pojawiają się w setkach, jeśli nie tysiącach pamiętników i historycznych opracowań. Stawiano je tuż po klęsce i potem przez cały wiek XIX. Powracają zresztą do dnia dzisiejszego. O tym czy rozpoczęty w nocy z 29 na 30 listopada 1830 roku zryw przeciwko Rosji miał jakiekolwiek szanse powodzenia pisze Sławomir Leśniewski w książce Powstanie 1830-1831. Utracone zwycięstwo?
Wydaje się, że równie wielkie namiętności wzbudza jeszcze tylko powstanie warszawskie 1944 roku. I, podobnie jak jemu, zrywowi z lat 1830–1831 towarzyszą równie skrajne opinie i oceny. Na jednym z biegunów śmiało można postawić opinię uczestnika walk powstańczych Pawła Popiela, który napisał, że ci:
Reklama
(…) co podpalali na znak ruchu szopę na Solcu, nie wiedzieli, że podpalali równocześnie byt Królestwa i wojska, uniwersytetów warszawskiego i wileńskiego, szkół krzemienieckich i bazyliańskich, statut litewski i sądownictwo w zabranych krajach.
Całkowicie niepotrzebne?
W podobnym tonie wypowiadali się dziewiętnastowieczni historycy tzw. szkoły krakowskiej z Walerianem Kalinką na czele, ale też żyjący współcześnie ceniony angielski historyk Norman Davies, którego pogląd zamyka się w zdaniu: „Tragedia powstania listopadowego leży w fakcie, że było ono całkowicie niepotrzebne” — nie należało bowiem narażać na utratę tych wszystkich swobód i wolności, które Polacy uzyskali po 1815 roku.
Nie należało ryzykować tego, co zdaniem Stanisława Pigonia oznaczało „śmierć polityczną dotychczasowej Polski w pełnym znaczeniu słowa” i stanowiło jednocześnie „kres jednej fazy istnienia Polski, a początek właściwej niewoli”.
Wszyscy oni jakby zapominali, że polski zryw był częścią podobnych wystąpień, jakie w tym czasie przewaliły się przez Europę, w pewnym zaś momencie konstytucja Królestwa Polskiego stała się wyłącznie świstkiem papieru, na jakim ją spisano, a likwidacja resztek wynikających z niej wolności stanowiła jedynie kwestię czasu.
Można zaryzykować tezę, że jeśli nie wszystkie, to zapewne znaczna część negatywnych konsekwencji wynikających z przegranego powstania — w postaci radykalnego ograniczenia autonomii Królestwa, fali prześladowań i wywózek na Sybir, agresywnej rusyfikacji, likwidacji szkolnictwa wyższego oraz ogólnego obniżenia poziomu egzystencji — zapewne i tak dosięgłaby polską ludność.
Powstanie musiało wybuchnąć?
Być może to, co nastąpiło wkrótce po stłumieniu powstania — w lutym 1832 roku car wprowadził dla Królestwa tzw. Statut Organiczny znoszący sejm i odrębne wojsko polskie, a rok później, po wystąpieniu Zaliwskiego, zaczął na jego terytorium obowiązywać „stan oblężenia” z reżimem prawa wojskowego — nastąpiłoby trochę później, jednak finał byłby właśnie taki.
Reklama
Logika rządów Mikołaja I, ale też jego charakter nie pozwalają przypuszczać, że stałoby się inaczej. Polacy nie mogli nie zareagować na konsekwentnie wdrażany przez cara zamiar zakucia ich w kajdany pełnej zależności. Dobrze spuentował tę sytuację Maurycy Mochnacki: „Pod łagodnym obcym rządem naród polski powstaje, bo może, pod tyranią, bo musi”.
Pod despotycznymi rządami Mikołaja pozostawało jedynie to drugie wyjście. W takiej sytuacji zaś bez znaczenia jest refleksja dotycząca kosztów, nawet gdyby miały być one nieuniknione i niewspółmiernie dotkliwe. I w zgodzie z takim sposobem myślenia pozostają wszyscy ci, którzy z Kalinką, Popielem czy Davisem się nie zgadzają i swoje poglądy ulokowali na przeciwległym biegunie.
Skazane na porażkę?
Większość badaczy powstania listopadowego jest przeświadczona, że już w dniu wybuchu było ono skazane na porażkę. Miała o tym przesądzić gigantyczna różnica potencjałów między mikroskopijnym Królestwem Polskim a terytorialnym i ludnościowym olbrzymem, jakim było Imperium Rosyjskie. Ponadto w tle należało widzieć interes dwóch pozostałych zaborców: Prus i Austrii, którzy jakoby nie dopuściliby do klęski Rosji.
Może największym krytykiem takiego myślenia jest Jerzy Łojek; nie tylko z pasją, ale poprzez jasne, logiczne, doskonale uargumentowane wywody stawia on tezę, że o upadku powstania zadecydowała w największym stopniu nie rosyjska przewaga ani nie czający się u granic wyjątkowo nieprzychylni sąsiedzi, lecz sami Polacy, których „czyn był słabiutki i jakże daleki od realnych możliwości dwudziestomilionowego narodu”. Patrząc na powstanie listopadowe w szerszej perspektywie, stwierdza:
Reklama
Klęska polskich ruchów niepodległościowych w XIX wieku wynikła nie z tzw. obiektywnej konieczności, lecz ze zdominowania polskich programów narodowych przez siły, w których interesie leżało utrzymanie zależności kraju od mocarstw rozbiorowych, Rosji carskiej w pierwszym rzędzie.
Jako głównych jej winowajców wskazuje generalicję i konserwatywne koła polityczne, które bynajmniej nie marzyły o usamodzielnieniu się Polski od Rosji, bo wiążące się z tym przemiany ustrojowe i społeczne mogły doprowadzić do podkopania ich dotychczasowej pozycji wraz z utratą przywilejów i znaczenia.
Zbyt mały zasięg
Podobnego zdania są współcześni historycy, Jerzy Skowronek i Irena Tessaro-Kosimowa, autorzy książki Warszawa w powstaniu listopadowym, którzy przypisują zaprzepaszczenie szans w kampanii 1831 roku konserwatywnemu kierownictwu powstania. Wskazują, że insurekcja w pełni objęła zaledwie czwartą część ziem dawnej Rzeczypospolitej i za sprawą konserwatystów nie okazała się ani rewolucją narodową, ani polityczną i socjalną.
Gorzkiego podsumowania w tym samym duchu dokonała założycielka działającego podczas powstania Związku Dobroczynności Patriotycznej Warszawianek, Klementyna z Tańskich Hoffmanowa, która stwierdziła: „Rewolucja nasza była w myśli, w sercu oświeceńszych, ale nie była myślą narodu, a raczej — pospólstwa i ludu wiejskiego”.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Brak kompetencji czy zdrada?
W odniesieniu do zachowania polskiej generalicji dość wyraźnie ukształtowały się dwie hipotezy. Jedna mówi o generałach-idiotach, którzy poprzez swoją nieudolność prowadzili wojsko na manowce kolejnych klęsk i niewykorzystanych szans, druga zaś o generałach-zdrajcach, czyniących to w sposób intencjonalny, z pełną świadomością i złą wolą zmierzających do upadku powstania.
Nie znaczy to bynajmniej, że ci ostatni byli agentami rosyjskimi w pełnym tego słowa znaczeniu; chodzi raczej o to, że „cel naczelny — utrzymanie Polski w systemie zależności od dworu rosyjskiego — był naczelnym imperatywem ich działania”. Łojek choćby przytoczonym stwierdzeniem jednoznacznie sytuuje się wśród zwolenników hipotezy o generałach-zdrajcach.
Reklama
Już nie tak jednoznaczny w swoich poglądach jest urodzony w 1938 roku historyk wojskowości, cytowany już parokrotnie Marek Tarczyński, który we wspomnianej na wstępie monografii poświęconej wodzom naczelnym napisał, że żaden z nich „nigdy nie postawił przed armią zadania zasadniczego — zniszczenia interwencyjnej armii rosyjskiej”.
Biorąc pod uwagę mnogość sposobnych do tego okazji tudzież jaskrawych błędów nieprzyjacielskiego dowództwa, z których polscy wodzowie łatwo mogli skorzystać, ocena ta współgra z przytoczoną powyżej hipotezą Łojka.
Cała lista błędów
W tym miejscu przypomina mi się opinia jednego z czytelników, który po lekturze Wojny polsko rosyjskiej 1830 i 1831 r. Wacława Tokarza stwierdził, iż książka jest doskonała ze względu na merytoryczną zawartość, tyle tylko, że jej lektura staje się niemal z każdą kolejną przeczytaną stronicą coraz bardziej przykra. Jest się bowiem skazanym na opisy kolejnych niezrozumiałych z pozoru błędów i umykających szans na zwycięstwo, a w rezultacie na przygnębiającą konstatację o niewiarygodnej wręcz łatwości, z jaką polskie dowództwo owych szans się wyzbywało.
Było tego wiele: wypuszczenie Konstantego i jego oddziałów z granic Królestwa, rezygnacja z połączenia się z Korpusem Litewskim i brak przeniesienia działań na Litwę, powstrzymanie ofensywy wiosennej, wypuszczenie z matni gwardii carskiej, przepuszczenie Paskiewicza przez Wisłę i rezygnacja z ataku znad Bzury, który mógł unicestwić jego armię, opuszczenie Warszawy przez korpus Ramorina…
Reklama
Gdyby stało się inaczej i gdyby błędów nie popełniono, a szanse skrupulatnie wykorzystano, być może, jak pisze Łojek:
Powstałoby w środku Europy niepodległe państwo polskie obejmujące trochę więcej niż podwojony obszar autonomicznego Królestwa z lat 1815–1830, z dostępem do morza w rejonie Żmudzi i Kurlandii, z ludnością przekraczającą osiem milionów, ze zdrową strukturą ekonomiczną i znacznymi możliwościami rozwoju gospodarczego.
Wewnętrzne konflikty tego państwa byłyby poważne — ale i możliwości ich rozwiązania wcale znaczne. Kilkusettysięczna armia byłych kombatantów wojny narodowowyzwoleńczej stanowiłaby ogromną radykalną siłę polityczną, pchającą nowe państwo w kierunku rewolucji demokratycznej. Kwestia chłopska musiałaby być rozwiązana całkowicie i konsekwentnie w ciągu kilku lat — do roku 1848 nie byłoby już pewnie na tym obszarze ani jednego chłopa pańszczyźnianego.
Rozwijałyby się za to gwałtownie kapitalistyczny przemysł i handel. Sieć kolejowa pokryłaby wkrótce ziemie polskie i litewskie. Losy sprawy polskiej i losy całej środkowej Europy w XIX wieku potoczyłyby się inaczej.
Brak niezbitych dowodów
Odnosząc się do tych wywodów, nietrudno zgadnąć, że jednych one przekonają, innych nie. Nie ma jednak wątpliwości, iż nie są pustosłowiem ani literacką figurą obliczoną wyłącznie na zainteresowanie czytelnika. Najmocniej za tezą dotyczącą imperatywu działania generalicji przemawiają postaci i czyny Chłopickiego oraz Skrzyneckiego, ale przecież Krukowiecki, Giełgud, Ramorino, Rybiński tudzież wielu innych stanowią dla niej bardzo solidne wsparcie.
Zapewne niejeden zdolny prawnik zdołałby przeprowadzić wywód (podobny do budowania dowodu z łańcucha poszlak), który by wskazał, że Skrzynecki nie był wyłącznie zapatrzonym w siebie durniem, ale zdrajcą działającym od samego początku na rzecz wroga i czyniącym to z pełną premedytacją.
Niejeden z podobnym zacięciem przeprowadziłby równie mocno przemawiającą do wyobraźni obronę wodza naczelnego, ograniczając jego odpowiedzialność wyłącznie do nieudolności i błędów, ale może związanych z działaniem w ekstremalnie trudnych okolicznościach, wojennym pechem i tuzinem innych powodów. Skończyłby zaś stwierdzeniem, że brak niebudzącego wątpliwości dowodu, który by potwierdzał winę Skrzyneckiego, co w konsekwencji nakazywałoby uwolnić go od odpowiedzialności.
Reklama
Racja, niebudzący wątpliwości dowód nie istnieje, a w każdym razie dotychczas nie został ujawniony. Chyba że za taki uznać rewelacje zawarte we wspomnieniach Józefa Zaliwskiego. Oto w połowie czerwca 1831 roku patrol jego partyzanckiego oddziału miał zatrzymać szpiega i znaleźć przy nim pismo Skrzyneckiego do gubernatora Wilna, generała Chrapowickiego, którego fragment brzmiał:
Do układów rozpoczętych przez generała Chrzanowskiego zupełnie przystępuję, kładąc za ostateczny warunek wypłacenie mi 8 000 000 zł. polskich w Holandii i zachowanie tytułu byłego naczelnego wodza Wojsk Polskich. Mianowałem już kilku generałów, którzy będą jednego ze mną sposobu i potrafią ocenić dobrodziejstwa zostawania pod berłem Najjaśniejszego Cesarza i Króla; a odsunąłem takich, co by byli na przeszkodzie […].
Tymczasem mam za obowiązek zarekomendować j.w. generałowi Milberga, Giełguda, Rolanda, Jankowskiego i Załuskiego generałów, jako tych, co podzielą ze mną też same uczucia.
Droga przypuszczeń
Cytowane słowa przywołują na myśl królów z dynastii Wazów, którzy ponad głowami swoich poddanych prowadzili targi polską koroną, skorzy ją przehandlować za brzęczącą monetę i powrót na tron Szwecji.
Reklama
Pozostaje oczywiście pytanie, czy Zaliwski pisze prawdę, czy konfabuluje. Zważywszy że w kilku innych fragmentach swoich wspomnień i „szczerych” wynurzeń rozminął się dramatycznie z rzeczywistością, również i przytoczona przez niego relacja może mieć niewiele z nią wspólnego. Dlaczego jednak rzucił pod adresem Skrzyneckiego tak poważny zarzut?
Czy miał ku temu jakiś powód? Czy był z nim na tyle mocno skonfliktowany, aby posłużyć się tak potworną kalumnią? A może zapragnął za sprawą niezdrowej sensacji zrobić szum wokół własnej osoby? Mogło chodzić o każdy z tych motywów.
Możliwe jednak, że to, co jako pierwsze przychodzi na myśl, a zatem podejrzenie Skrzyneckiego o zdradę, najzupełniej przecież uzasadnione jego zachowaniem, jest niedalekie od prawdy. Bliski takiej oceny był Tokarz, który po fiasku wyprawy przeciwko gwardiom napisał wiele mówiące zdanie:
Historykowi pozostaje jedynie droga przypuszczenia, że albo Skrzynecki upadł wtedy zupełnie pod ciężarem odpowiedzialności, przerastającej jego siły, i nie powinien był ani dnia dłużej sprawować dowództwa, albo też — z tych czy innych przyczyn — nie chciał myśleć nawet o zadaniu Mikołajowi takiego ciosu, jak pobicie jego gwardii.
Reklama
Prowadzili powstanie ku klęsce?
W przekonaniu Łojka ani takiego ciosu, ani tym bardziej ciosu odbierającego Rosji możliwości pokonania insurekcji nie chciała zadać carowi zdecydowana większość polskich generałów. „Wybrali więc inną drogę: prowadzenia powstania ku klęsce, aby uzyskać w wyniku tej operacji powrót do status quo sprzed 29 listopada 1830 roku”.
Wielu z nich prezentowało postawę kondotierską, podobnie jak Chłopicki, który w 1814 roku porzucił sprawę Napoleona i przyjął nominację generalską od Aleksandra I. To jemu, a następnie Mikołajowi I zawdzięczali swoją pozycję i wojskowe kariery, i to dwór petersburski był gwarantem kontynuowania tego stanu rzeczy.
Rzecz godna uwagi: z 39 generałów, którzy pozostawali w służbie czynnej 29 listopada, zginęło aż dziesięciu, ale tylko jeden, Franciszek Żymirski, padł na polu chwały. Pozostali ponieśli śmierć z rąk powstańczych, opowiedziawszy się za carem, bądź podczas rozruchów sierpniowych (jedynie generał Lewicki, o czym wcześniej już wspomniano, został nieszczęśliwie pomylony z innym oficerem). Wypada również dodać, że spośród 115 generałów, którzy przewinęli się przez powstańcze szeregi, żaden — to słowo należy podkreślić — nie rozpoczął służby wojskowej po 1815 roku.
Stawiali na dyplomację?
W niektórych opracowaniach pojawia się twierdzenie, że Polacy w 1831 roku stawiali bardziej na dyplomację niż na walkę. Jest ono równie nieprawdziwe i krzywdzące wszystkich, którzy stanęli przeciwko Rosji z bronią w ręku, jak osąd, że zabrakło im waleczności na miarę Belgów. Rewolucja belgijska rozegrała się przy niewielkim rozlewie krwi. Belgowie nie stoczyli żadnej dużej bitwy.
Reklama
Cała ich armia ustępowała liczbą samym tylko poległym w powstaniu listopadowym. Zginęło w nim 40 tysięcy żołnierzy i powstańców walczących w nieregularnych oddziałach, co stanowiło 1% całej ludności Królestwa Polskiego. Nie zwraca się przy tym uwagi, że rewolucja belgijska zwyciężyła przede wszystkim dzięki dyplomacji, nie zaś armatom.
Nieporozumieniem jest lekceważenie zabiegów gabinetowych i stawianie na piedestale jedynie czynu zbrojnego. Jedno bez drugiego nie może istnieć. Układ geopolityczny nie dawał Polakom większych szans na zwycięstwo wyłącznie na polu walki, równie istotny był czynnik dyplomatyczny.
Rola Adama Czartoryskiego
Czartoryski, niesłusznie uznawany za przywódcę obozu ugodowego wobec cara i szukającego z nim porozumienia, spotkał się ze strony środowiska „rewolucyjnego” z jadowitą i częstokroć niezasłużoną krytyką już podczas powstania, a w jeszcze większym stopniu po jego zakończeniu
Lelewel w działaniach dyplomatycznych widział niemal wyłącznie intrygi „frakcji arystokratycznej”, hrabia Władysław Plater, poseł na powstańczy sejm i emigracyjny polityk oraz dziennikarz, stwierdził zaś: „Książę Adam Czartoryski był to mąż znakomity ze starej dyplomatycznej szkoły, który się zabłąkał przypadkowo między powstańcami”.
Reklama
Tymczasem Czartoryski doskonale zdawał sobie sprawę, że otoczona zaborczymi potęgami Polska bez zabiegów dyplomatycznych jest skazana na porażkę. Miał absolutną rację i dlatego fałszywie brzmi opublikowane w 1833 roku na łamach emigracyjnego pisma „Nowa Polska” zdanie:
Adam Czartoryski […] przyznajemy, chciał zbawienia Ojczyzny najrozmaitszymi sposobami, wyjąwszy rewolucyjnymi. Chciał ocalenia naszej wolności przez Petersburg, przez Londyn, przez Wiedeń, przez Paryż, lecz nigdy przez samą Polskę, nigdy przez szczere przyjęcie rewolucji.
Niewykorzystany potencjał
Sama Polska mogła się do cna wykrwawić i rozlanej krwi byłoby wciąż zbyt mało, aby pokonać Imperium Rosyjskie. Bez dyplomatycznego wsparcia i utworzenia się odpowiedniej konfiguracji politycznej było to niemożliwe. Ale mądrze rozlana krew i bolesne ciosy zadane rosyjskiej armii wszędzie tam, gdzie było to możliwe, mogły do ostatecznego zwycięstwa doprowadzić.
Trudno nie zgodzić się z tezą, że nie zdołano wykorzystać potencjału kadry oficerskiej. Chodzi, rzecz jasna, o oficerów niższych szarż, w znacznej masie oddanych sprawie powstania. Bez wątpienia miał rację Chłopicki, twierdząc:
Reklama
Nieszczęśliwa nasza gwiazda sprawiła, że wszystkich naszych oficerów fałszywie używano. Znajdowali się w wojsku oficerowie wszelkich usposobień, ale ich nie użyto odpowiednio do ich zdolności.
Można rozprawiać, dlaczego tak się stało. Niesnaski w łonie generalicji, bałagan w sztabie generalnym, zawiść, ogólna niewiara w zwycięstwo, presja czasu… Powody da się mnożyć. Wąskiemu gronu ludzi podejmujących najważniejsze decyzje zabrakło tyleż wyobraźni i rozeznania, co umiejętności wychwytywania talentów i dokonywania właściwej oceny ich przydatności.
Problem z Prądzyńskim
Ale kto miał to robić? Ostatecznie w powstańczej armii zabrakło wodzów na miarę najmarniejszych nawet marszałków Napoleona, nie mówiąc już o nim samym i grupie jego najwybitniejszych dowódców. Podobnie jak zabrakło szefa sztabu w części choćby zbliżonego talentem do genialnego Louisa-Alexandre’a Berthiera lub Karla Tolla, mających przed oczami mapę prowadzonych operacji, a w głowie dane i liczby, które pozwalały na szybkie i niemal zawsze trafne decyzje.
Ignacego Prądzyńskiego uznaje się dość powszechnie za wielki talent strategiczny i taktyczny, ale liczne słabości charakteru nie pozwoliły mu spożytkować ogromnego zasobu jego umiejętności w sposób optymalny. Był zbyt niefrasobliwy i lekkomyślny, aby sięgnąć po dyktaturę i w wielu wypadkach również zbyt mało zdecydowany, aby przeforsować opracowane przez siebie plany. Snuł je z genialną precyzją i rozmachem, a potem nie potrafił narzucić ich realizacji. W samej końcówce zabrakło mu zarówno charakteru, jak i odwagi.
Reklama
Kwestia rosyjskich jeńców
Do całej listy poważnych błędów popełnionych przez powstańcze władze należy i ten, o którym wspomina Aleksander Jełowicki. W jego przekonaniu należało zupełnie inaczej podejść do kwestii rosyjskich jeńców, których łączna liczba osiągnęła 30 tysięcy. Warto przytoczyć jego gorzką konstatację:
W Warszawie nie było ich więcej jak parę tysięcy, ci przynajmniej byli użyci do sypania szańców, reszta zesłana w głąb kraju, objadała go tylko, a zbawiała żywność wojsku należną. Oficerowie moskiewscy, mianowicie wyżsi, byli trzymani zbyt wolno i opływali kosztem rządu w wygody, a nawet i w zbytki.
Do czego te zbytki dla jeńców, co się bili przeciwko nam, chociaż my do nich krzyczeliśmy: za naszą i waszą wolność? Czemu jeńców żołnierzy nie brano do szeregów? Byliby się lepiej bili za nas, jak przeciwko nam.
Że nie były to czcze wymysły, świadczy eksperyment przeprowadzony przez generała Chrzanowskiego, który celowo przegłodził grupę jeńców i po kilku dniach niemal wszyscy, wygłodzeni i poinformowani, że na jedzenie trzeba zasłużyć, wstąpili w szeregi polskiej armii. Potem zaś „bili się jak lwy, a żaden nie dał się wziąć w niewolę”.
Reklama
Niewykorzystane możliwości
Kilkuset rosyjskich ochotników walczyło w szeregach 5. Pułku Piechoty, który pod Rogoźnicą wybił do nogi nieprzyjacielską brygadę. To, niestety, odosobnione przykłady. Jeśli nawet stwierdzenie Jełowickiego: „Byłoby o 30 tysięcy więcej tęgiej piechoty w wojsku polskim, byłaby Polska!” brzmi nazbyt optymistycznie, to również świetnie ilustruje, jak lekką ręką zrezygnowano z cennego potencjału ludzkiego, który mógł wydatnie zwiększyć siły powstańczej armii.
Co prawda jeszcze w kwietniu Skrzynecki polecił Rządowi Narodowemu, aby „wszelkimi sposobami, środkami łagodności i szanowania jeńców rosyjskich […] starano się nakłonić do przyjmowania służby w wojsku polskim i takowych niezwłocznie do właściwych oddziałów polskich wcielano”, ale akcja ta nie przyniosła większych skutków. Jak wiele innych, stanowiących jedynie zasłonę dymną dla rzeczywistych działań wodza naczelnego, skończyła się niczym.
Tymczasem aby wygrać z Rosją, należało skwapliwie i z największym zaangażowaniem korzystać z wszystkich nadarzających się możliwości. To oczywiście pod warunkiem, że wygrać chcieliby wszyscy, a chociażby znaczna większość. Jak już jednak powiedziano, siły przeciwne rewolucji oraz zwycięstwu militarnemu i przerażone związanymi z nim konsekwencjami były zbyt potężne.
Nie znaczy to jednak, że wyzwanie rzucone carowi stanowiło wyłącznie szalony akt desperacji, a walka z nim i jego potężnym imperium już z góry skazana była na porażkę.
Źródło
Tekst stanowi fragment książki Sławomira Leśniewskiego pt. Powstanie 1830-1831. Utracone zwycięstwo? Ukazała się ona w 2023 roku nakładem Wydawnictwa Literackiego.