Stoczona 4 kwietnia 1794 roku bitwa pod Racławicami była pierwszym większym zwycięstwem sił powstańczych Tadeusza Kościuszki nad Rosjanami. O jej wyniku w znacznej mierze przesądziła brawurowa szarża uzbrojonych w kosy chłopów, którzy zdobyli carskie armaty. Przebieg oraz znaczenie batalii podczas której tak chwalebnie zapisali się mieszkańcy wsi opisuje Sławomir Leśniewski w książce pt. Kościuszko. Rysa na pomniku?
Na początku kwietnia doszło do połączenia [nadchodzących od strony Warszawy carskich wojsk] w Skalbmierzu pod ogólnym dowództwem generała Fiodora Denisowa i można było się spodziewać, że Rosjanie nie zrezygnują z dalszego marszu na południe.
Reklama
Polskie o rosyjskie siły
Brak przeciwdziałania mógł zakończyć się zablokowaniem Kościuszki i zgromadzonych przez niego sił w mieście i w praktyce zduszeniem powstania, nim jeszcze rozlało się ono na inne rejony Rzeczypospolitej.
Naczelnik po konsultacji z wyższymi dowódcami postanowił bez zwłoki ruszyć naprzeciw Denisowa i wydać mu bitwę. Po opuszczeniu Krakowa i połączeniu się ze wszystkimi dostępnymi jednostkami, w tym z oddziałami Mangeta i Madalińskiego, dysponował 4 tysiącami regularnych żołnierzy, głównie jazdy, oraz 1900 pikinierami i kosynierami i 12 armatami.
Siły te podzielił na dwie dywizje pod komendą Zajączka i Madalińskiego i 3 kwietnia dał rozkaz do wymarszu. Denisow opuścił Skalbmierz nocą następnego dnia. Jego wojska nieznacznie, zaledwie o 500 ludzi, ustępowały liczbą nieprzyjacielowi. Carski generał tak bardzo był pewien sukcesu, że postanowił podzielić je na dwa zgrupowania — liczące ponad 3 tysiące żołnierzy pod swoim osobistym dowództwem oraz Tormasowa, i zaatakować wroga z dwóch stron.
Pierwsze potyczki
Pierwszy z nich miał uderzyć od północy, drugi od południa. W tak przyjętym planie czaiło się wielkie ryzyko; gdyby jedno ze zgrupowań nie weszło do walki w odpowiednim momencie, drugie musiałoby stoczyć bitwę z dwukrotnie liczniejszym nieprzyjacielem. I tak się stało, gdyż Denisow źle obliczył czas i zbyt późno rozpoczął manewr oskrzydlający. Rankiem idące z Koniuszy oddziały Kościuszki natknęły się na jednostki Tormasowa.
Doszło do utarczki obu straży przednich. Po wykonaniu zwiadu i kilku manewrów Naczelnik postanowił zająć pozycje na przedpolu wsi Dziemierzyce, mając przed sobą odległe o kilka kilometrów Racławice i trzy mniejsze wsie, przed którymi ustawili się Rosjanie. Zajęli świetnie nadającą się do obrony pozycję na górujących nad okolicą Wzgórzach Kościejowskich, mając na dodatek przed sobą naturalnie zabezpieczającą je niewielką rzeczkę Ścieklec.
Jak napisał Herbst w książce Z dziejów wojskowych powstania kościuszkowskiego 1794 roku, „Działania zaczepne ze strony polskiej nie miały żadnych widoków powodzenia”. Mogły co najwyżej przynieść ogromne straty bez szans na sukces. Kościuszko umiejętnie i z wyczuciem wykorzystał walory pofałdowanego terenu.
Reklama
Za pierwszą linią stworzoną przez piechotę w centrum oraz kawalerią Zajączka na lewym skrzydle i Madalińskiego na prawym, za pagórkiem ukrył dowodzonych przez generała majora ziemiańskiego Jana Ślaskiego kosynierów, przeznaczając im rolę strategicznego odwodu. Przed frontem polskich oddziałów stanęły dwie baterie armat. Oba wojska przez cztery godziny stały frontem do siebie, nie podejmując walki.
Brak rozwagi Denisowa
Zamiary Tormasowa wydawały się oczywiste — czekał na przybycie Denisowa. To były wyjątkowo ciężkie godziny dla młodego polskiego wojska. W szeregach narastały zdenerwowanie i niepewność. Kościuszko obserwował nieprzyjacielskie pozycje i zagryzał zęby z wściekłości, nie mogąc nic zrobić. Dysponując wyraźną przewagą liczebną, nie był jednak w stanie jej wykorzystać, gdyż czołowy atak na pozycje Moskali musiałby utonąć w ich ogniu i zakończyć się niechybną katastrofą.
Wydawało się, że Polacy znaleźli się w potrzasku. Byli skazani na ruch ze strony wroga, który mógł spokojnie oczekiwać na Denisowa. Około godziny trzynastej Tormasowa zasilił nadesłany przez niego z pomocą batalion grenadierów. Jego dowódca, podpułkownik Tomatis, przywiózł ze sobą rozkaz do zaatakowania przeciwnika. Wydając go, Denisow okazał się człowiekiem tyleż mało rozsądnym, co niecierpliwym.
Jednym nieprzemyślanym maźnięciem pióra na skrawku papieru przekreślił posiadaną przez jego wojska taktyczną przewagę. Decydując z oddali, nie miał gwarancji nadejścia na czas na pole walki i nie brał pod uwagę sytuacji, w jakiej znajdował się jego podkomendny, i w praktyce skazywał go na utratę posiadanych atutów. Rozkaz wywołał konsternację Tormasowa, który nie wiedząc, co począć, zwołał naradę z udziałem swoich wyższych oficerów.
Reklama
Po burzliwej rozmowie z podkomendnymi postanowił wykonać polecenie i samodzielnie rozpocząć bój. Tormasow mocno wierzył we własne umiejętności i w wyższość swoich sołdatów nad polskimi żołnierzami, których lekceważył. Pycha i zła ocena wroga miały wystawić mu słony rachunek. Gdyby zaczekał i Naczelnik dostał się w kleszcze wroga, powstanie — wielce prawdopodobne — już tego dnia przeszłoby do rozpaczliwej obrony.
Panika w szeregach polskiej kawalerii
Wydał jednak rozkaz do boju i dwie kolumny jego sołdatów ruszyły na polskie pozycje, dając insurekcji szansę na pierwszy znaczny triumf. Silniejszą z nich, prowadzącą atak w centrum i dysponującą niemal całą artylerią, dowodził osobiście Tormasow. Drugą, operującą na prawym skrzydle, komenderował podpułkownik Pustowałow. Jego zadanie polegało na uderzeniu w nieprzyjacielską lewą flankę, rozbicie jej i połączenie się w walce z główną kolumną.
Generał nie silił się na finezję i przystąpił do walki według schematu stosowanego przez niemal wszystkich moskiewskich wodzów. Po nawale artyleryjskiej z dziesięciu lub jedenastu dział rzucił do szarży na polskie pozycje część swojej jazdy. Dziesięć szwadronów brygady II małopolskiej pod Mangetem ugięło się najpierw pod wściekłym atakiem huzarów, jegrów i Kozaków dońskich, a potem, poza jednym, runęło do bezładnej, panicznej ucieczki.
Niektórzy z jeźdźców dotarli nawet do Krakowa i rozpuścili wieść o zupełnej klęsce oraz śmierci Kościuszki. Wykorzystując powodzenie, Tormasow natychmiast przeniósł ogień na polską piechotę i również w jej szeregi wkradło się zamieszanie. Na szczęście ów jedyny szwadron, który nie uległ panice, prowadzony przez bohaterskiego chorążego Nevé, ruszył do kontrataku.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Zapewne dzięki temu i doskonale kierowanemu ogniowi armatniemu Naczelnikowi udało się powstrzymać nieprzyjacielskie uderzenie i zmusić Rosjan do odwrotu. W późniejszym raporcie Tormasow miał stwierdzić, że „Działanie artylerii nieprzyjacielskiej powstrzymało nasze natarcie. Było ono wprost okrutne”.
Decyzja o ataku na broń białą
Tymczasem, po ochłonięciu, pojedynczo i w większych grupach, na pole walki zaczęli powracać kawalerzyści z brygady Mangeta i sytuacja w centrum uległa ustabilizowaniu. Widząc to, Naczelnik zdecydował o ataku na kolumnę Pustowałowa. Jednak kilkukrotne szarże podejmowane przez brygadę Madalińskiego załamały się w salwowym ogniu karabinowym wroga, ten zaś zaczął zdobywać przewagę.
Reklama
Na pomoc chwiejącemu się skrzydłu Kościuszko rzucił kilka kompanii piechoty, co jednak nie uszło uwagi Tormasowa. Rosyjski generał, dostrzegając możliwość przełamania polskiej obrony na jej lewej flance, postanowił kosztem swojej kolumny wesprzeć Pustowałowa częścią jazdy. I ta właśnie decyzja w ostatecznym rozrachunku okazała się dla niego katastrofalna.
Naczelnik szybko przeanalizował powstałą sytuację i doszedł do przekonania, że osłabione nieprzyjacielskie centrum i korzystająca z niedostatecznej osłony rosyjska artyleria wymarzone wręcz warunki do natychmiastowego uderzenia na białą broń.
Nadeszła sposobna chwila, aby rzucić do walki chłopską milicję. Zbiegła się ona w czasie z meldunkiem o ukazaniu się w okolicy Wrocimowic, na wysokości krańca polskiego prawego skrzydła, nadciągających oddziałów Denisowa. Nie było chwili do stracenia. Należało działać bez zbędnej zwłoki i zdecydowanie.
W obawie o utrzymanie frontu przez Madalińskiego Naczelnik rozkazał przesunąć większość piechoty na lewe skrzydło, powierzając komendę nad nim Zajączkowi, a sam uszykował kolumnę szturmową złożoną z pozostałych czterech kompanii piechoty i trzystu dwudziestu kosynierów.
Reklama
Oba jej skrzydła tworzyli regularni żołnierze, chłopi zajmowali środek. Takie uformowanie kolumny mogło wynikać z obawy przed rozerwaniem szyku bądź dezercją nienawykłych do walki kosynierów. Do boju konno poprowadził ich osobiście Naczelnik, zdając sobie sprawę, że od skuteczności ataku może zależeć los bitwy.
Szarża chłopów na armaty
Podobno chwilę przed uderzeniem Kościuszko podjechał do kosynierów i wskazując ręką nieprzyjacielskie baterie, miał zakrzyknąć: „Zabrać mi chłopcy te armaty! Bóg i Ojczyzna! Naprzód, wiara!”. To, co się wydarzyło w ciągu kilkunastu następnych minut, przeszło do historii, zajmując w niej szczególne miejsce. Cel ataku — rosyjskie armaty — był oddalony o około 400 metrów. Polacy musieli się posuwać po otwartym opadającym ku wojskom nieprzyjacielskim terenie.
Rosjanie zapewne w ogóle nie brali pod uwagę możliwości uderzenia w tym miejscu, czego dowodzi stopień ich zaskoczenia. Kolumna posuwająca się początkowo przyspieszonym krokiem, raz za razem wyrzucając z siebie karabinowe salwy, wywołała najpierw konsternację, a zaraz potem panikę w szeregach nieprzyjaciela, kiedy na niespełna sto metrów od baterii, zagrzewając się nawzajem głośnymi okrzykami, kosynierzy biegiem rzucili się do szarży na rosyjskie armaty.
Spanikowani artylerzyści zdołali oddać jedną lub dwie niezbyt celne salwy i już mieli przed sobą wywijającą kosami gromadę chłopów. Widok przymocowanych na sztorc kos sparaliżował Rosjan, nie samych tylko kanonierów, ale również osłaniających ich piechurów. Zapewne atak samej tylko regularnej piechoty z nastawionymi na karabiny bagnetami nie wywołałby takiego skutku.
Do takiego widoku byli przyzwyczajeni; bagnet nie zawsze zabijał i można było się nim posługiwać na mniejszą odległość, zaś osadzone na długich drzewcach kosy pozwalały dosięgnąć z odległości kilku metrów, zaś ich ciosy bardzo często kończyły się śmiercią lub makabrycznymi ranami, zwykle prowadzącymi do zgonu w męczarniach. (…)
Pierwsza moskiewska bateria została zdobyta w mgnieniu oka. Pierwszy dopadł jej chłop z Rzędowic Wojciech Bartosz i czapką krakuską przykrył zapał jednej z armat, skutecznie uniemożliwiając jej odpalenie i oddanie strzału. Znane są nazwiska dwóch innych chłopów, którzy unieszkodliwili kolejną armatę: Stanisław Świstacki i Jędrzej Łakomski. (…)
Reklama
Ucieczka piechoty Tormasowa
Szalony atak kosynierów i makabryczny widok zdobytych przez nich stanowisk artyleryjskich nie mógł pozostać bez wpływu na resztę oddziałów Tormasowa. Część piechurów runęła do ucieczki, porzucając broń, pasy i tornistry i żadna siła nie mogła ich powstrzymać na dotychczasowych stanowiskach. Tym bardziej że do akcji weszła polska konnica, pogłębiając sukces osiągnięty przez kosynierów. Wykorzystując sposobny moment, kosynierzy wprzęgli się do armat i zaczęli je taszczyć ku polskim pozycjom.
Widząc kompletne zachwianie rosyjskiego centrum, Kościuszko zarządził atak wszystkimi siłami. Doszło do bezładnej walki pomiędzy mniejszymi i większymi liczebnie oddziałami. Tormasow robił, co mógł, aby powstrzymać natarcie Polaków, ściągnął konnicę z prawego skrzydła i rzucił ją do rozpaczliwego kontrataku, ale to nie wystarczyło. Jego centrum się rozpadło i jedyną szansę na doczekanie Denisowa dawała uparta walka na lewej flance przeciwnika.
Kolejna szarża kosynierów
Dostrzegł to również Kościuszko i powtórnie poprowadził tam atak kosynierów, wykorzystując ich drugi rzut stojący dotychczas w rezerwie i niecierpliwie wyczekujący sygnału do walki. Chociaż nie zaznali jeszcze boju, same jego odgłosy na tyle rozgrzały tę grupę chłopów, że nie było potrzeby otaczania ich przymusową „opieką” regularnej piechoty.
Druga partia chłopskiej milicji sprawiła się równie dzielnie jak pierwsza. Rosyjscy jegrzy, którzy twardo się jej opierali, nie wytrzymali jednak gwałtownego uderzenia i po zasłaniu pobojowiska zwałami ciał oraz utracie swojego dowódcy, podpułkownika Pustowałowa, w przerażeniu podali tyły.
Reklama
W tym momencie, między godziną osiemnastą a dziewiętnastą na pole bitwy nadszedł Denisow. Sprawił jednak tylko tyle, że w szeregach kawalerii Mangeta znów pojawiły się oznaki paniki, świadcząc dosadnie o wyjątkowo miernej wartości bojowej tej jednostki. Pomimo tej okoliczności Denisow nie zdecydował się na włączenie do bitwy swoich oddziałów.
W późniejszym meldunku wysłanym do Igelströma tłumaczył to przewagą wroga, nierozpoznaniem jego siły i zapadającym zmrokiem. Może też przeraziła go wysokość strat poniesionych przez Tormasowa. Niewykluczone, że Denisow popełnił poważny błąd, nie przystępując do walki. Gdyby to uczynił, miałby szansę zapisać się w historii jako wódz, który stłumił powstanie i powstrzymał Kościuszkę podczas jego pierwszej bitwy w polu.
Wojsko się rozeszło
Rosjanie stracili około tysiąca zabitych i rannych, Polacy dwukrotnie mniej (w pobitewnym raporcie Kościuszko wskazał stu zabitych, ale Zajączek i Ślaski ocenili straty jako wyższe). Polacy zdobyli 11 armat i wzięli niewielu jeńców, w ich grupie czterech oficerów, co potwierdza zaciekłość boju; szczególnie srożyli się kosynierzy, którzy nie reagując na słowo pardon zabijali wszystkich napotkanych na swojej drodze Moskali.
Ale zwycięska armia nie potrafiła utrzymać spójności. Oto bowiem zaraz po bitwie oddziały Kościuszki uległy rozprzężeniu. Pisze o tym, dość krytycznie nastawiony do Kościuszki, Adam Skałkowski w opracowaniu Z dziejów insurekcji 1794 r. (pisownia oryginalna — S. L.):
Reklama
Odniesiono zwycięstwo, lecz bezpośrednio po niem okazało się dowodnie, że ruchawką niepodobna sprostać wielkim zadaniom tej wojny, i rychło wystąpiła na jaw cała nierealność rachunku sił insurekcji. Na samem polu bitewnem mała armia rewolucyjna rozprzęgła się we wszystkich swych rodzajach broni.
Wielu, nie tylko chłopskich żołnierzy, za nic mając rozkazy oficerów, rozbiegło się po pobojowisku w celu przeszukiwania poległych i rannych Rosjan. Zdezerterowała część milicji i ochotników. O ewentualnym pościgu za przeciwnikiem, dającym możliwość jego zupełnego zniszczenia, nie mogło być zatem mowy. Nie to było jednak najgorsze.
Wkrótce to Naczelnik i jego wojska po utracie znacznej części swojej wartości bojowej z myśliwego mogli się zamienić w ściganą zwierzynę. W powstałej sytuacji, licząc się z powtórnym skupieniem przez Denisowa obu zgrupowań i ewentualnym ich wzmocnieniem przez nadchodzące od strony Warszawy posiłki, Naczelnik musiał zarządzić odwrót na Słomniki.
Znaczenie bitwy pod Racławicami
Odniósł znaczny sukces taktyczny, unikając najpierw wzięcia w kleszcze przez Tormasowa i Denisowa, a potem, w krytycznym momencie bitwy, decydując się na zastosowanie nowatorskiego i zaskakującego manewru z wykorzystaniem masy chłopskich kosynierów.
Reklama
Pokazał, że dożywającej swoich dni taktyce linearnej, święcącej triumfy w czasach Fryderyka Wielkiego, może być z powodzeniem przeciwstawione gwałtowne natarcie piechoty wymieszanej z chłopską milicją, na pierwszy rzut oka słabo uzbrojoną i niewyszkoloną, ale śmiertelnie niebezpieczną dla wroga w bezpośrednim starciu.
Równie skutecznej jak w przypadku jej amerykańskiego odpowiednika. Jednak pod względem operacyjnym bitwa pod Racławicami zakończyła się niepowodzeniem. Kościuszko nie był w stanie rozbić wyraźnie słabszych oddziałów Tormasowaani zwycięsko uderzyć na Denisowa, a droga na Warszawę została przed Naczelnikiem i jego wojskami zamknięta.
Okazało się, że w skali ogólnostrategicznej i pod względem propagandowym pierwsza w powstaniu większa wygrana miała jednak nieocenione wręcz znaczenie. Wieść o batalii racławickiej, również za sprawą skreślonego nazajutrz przez Naczelnika Raportu Narodowi polskiemu o zwycięstwie pod Racławicami, rozniosła się po kraju, katalizując przebieg dalszych, sprzyjających rozszerzeniu się powstania zdarzeń.
Akces do niego zgłaszały kolejne jednostki wojskowe na czele z dywizjami Wołyńską i Wielkopolską. Coraz mocniej wyczuwalny insurekcyjny niepokój, tu i ówdzie przybierający stan wrzenia, ogarniał okrojone terytorium Rzeczypospolitej, sięgając na Litwę i ziemie zabużańskie. Stało się oczywiste, że racławickie zwycięstwo rozbudzi ducha walki i pozwoli wszystkim wahającym się podjąć decyzję o udziale w powstaniu.
Reklama
Uhonorowanie
Jak odrobinę nazbyt poetycko napisał Dariusz Nawrot, „Lękliwi nabrali odwagi, a niepewni dali się ponieść wypadkom”; to zresztą jedno z ciekawszych zdań w jego biografii Kościuszki, zbyt mocno opartej na książce Szyndlera. Dwa dni po bitwie kilku jej uczestników zostało uhonorowanych przez Naczelnika wyższymi szarżami oficerskimi. Zajączek i Madaliński mogli się cieszyć z awansu na generałów lejtnantów, Manget na generała majora, Małachowski na majora.
Można zatem zadać pytanie, dlaczego w grupie wyróżnionych znalazł się Manget, którego konnica dwukrotnie, ulegając panice, opuszczała pole bitwy? Awans dowódcy jednostki o takich „dokonaniach” musiał siłą rzeczy nie tylko budzić wątpliwości, ale nieść za sobą bynajmniej niemały ładunek demoralizacji. Wypada raz jeszcze powtórzyć: czy była to nagroda za ucieczkę podkomendnych?!
Nie wydaje się, aby Naczelnik podjął właściwą decyzję. Gdyby nawet Manget wykazał nadzwyczajną osobistą odwagę, o czym jednak brak informacji, i gdyby nawet nie miał najmniejszego wpływu na zachowanie dowodzonych przez siebie żołnierzy, które to przypuszczenie musiałoby jednak zakrawać na absurd, to z jego ewentualnym awansem Kościuszko powinien poczekać do innej okazji.
Z mało zrozumiałego posunięcia wynikał bowiem dość logiczny i niespecjalnie pobudzający do heroizmu wniosek, że niekoniecznie nagradzane będą bohaterskie czyny. To nie był dobry sygnał wysłany żołnierzom. Jeżeli Kościuszko zamierzał zasłużyć na miano wybitnego wodza, a chociażby sprawiedliwego i rozsądnego dowódcy, to w sprawie Mangeta popełnił błąd. Niestety, miało ich być więcej, i to o dużo większym ciężarze gatunkowym. Gdyż Kościuszko w wielu sprawach geniuszem się jednak nie okazał.