Z GROM-em lepiej nie zadzierać. Przekonali się o tym na własnej skórze rebelianci, którzy ostrzelali w Bagdadzie bazę naszych żołnierzy. Specjalsi nie zamierzali puścić tego płazem.
W latach 2003-2004 żołnierze GROM-u działający w Bagdadzie stacjonowali wraz z amerykańskimi Navy SEALs w Camp Pozzi. Usytuowany na terenie byłego międzynarodowym lotnisku obóz stanowił bezpieczną przystań dla naszych specjalsów prowadzących tajne operacje w irackiej stolicy. A przynajmniej tak miało być.
Reklama
Niespodziewany atak
Jak czytamy w książce Chłopaki z Marsa, której autorem jest były operator GROM-u „skutek naszej roboty był taki, że Bagdad stał się bezpieczniejszy, ale zaczęto intensywniej atakować nasze bazy ostrzałem rakietowym i przy użyciu moździerzy”. W tej sytuacji:
(…) dowództwo, chcąc sprowokować ostrzał w wybranym przez siebie miejscu i czasie, wymyśliło operację pod kryptonimem „Serpent Strike”. Na mieście rozpuszczono wici, że w bazie na lotnisku odbywa się wizyta VIP-a.
Plan może i dobry, problem polegał jednak na tym, że nikt nie wspomniał o tym naszym żołnierzom. W efekcie, gdy pewnej nocy rebelianci wreszcie ruszyli do ataku, polscy i amerykańscy specjalsi zostali zupełnie zaskoczeni. Naval tak wspomina całe zdarzenie w Chłopakach z Marsa:
<strong>Przeczytaj też:</strong> Najbardziej spektakularne operacje GROM-uW uszach świsnął nam tylko ostry gwizd (…), ułamek sekundy później porządnie pieprznęło tuż za płotem, na tyle blisko nas, że w namiocie rozległ się dźwięk spadających na niego kamieni, jakby zaczął padać sporej wielkości grad. (…)
Leżeliśmy tak jeszcze przez chwilę, czekając na repetę, bo dało się słyszeć podobny świst, ale cholerstwo poleciało gdzieś dalej. Niebawem usłyszeliśmy trzy głuche wybuchy.
Plan był prosty
Żołnierze szybko otrząsnęli się z pierwszego zaskoczenia i zapałali żądzą zemsty. W ekspresowym tempie, dzięki informacjom „z jakiegoś cudownego radaru balistycznego”, udało się namierzyć przybliżone miejsce, z którego wstrzelono pociski.
Reklama
Zarówno Amerykanie, jak i Polacy byli gotowi, aby ruszyć do akcji, ale na to nie pozwoliło dowództwo. Jak czytamy w Chłopakach z Marsa:
Nie wypuszczono nas z bazy ot tak, byśmy działali na hurra – zresztą słusznie, ale w tamtej chwili krew się w nas wszystkich mocno zagotowała.
Dopiero kolejnej nocy polscy i amerykańscy operatorzy przy wsparciu z powietrza ruszyli na miejsce, z którego poleciały rakiety. Było ono oddalone od Camp Pozzi o około trzy kilometry. Aby nie alarmować przeciwnika specjalsi wyjechali z bazy bramą po drugiej stronie lotniska. Jak podkreśla Naval sam plan:
(…) był bajecznie prosty: uderzyć na naszych wrogów od tyłu. Traktowaliśmy tę robotę bardzo osobiście. Uwierzcie mi, nikt nie chciał brać udziału w tej operacji jako security. Po północy przyszła zgoda, żebyśmy powoli przemieścili się w rejon, ale nie było zgody na szturm, mieliśmy czekać.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Mijały kolejne godziny i nic się nie działo. Wreszcie przed trzecią przyszedł rozkaz do ataku:
Jedziemy na aferę, ale po ciemku, bez skrytego podejścia – zobaczymy, co tamci mają do pokazania w trakcie otwartej walki. Zapamiętałem ten teren dobrze; widzę, że minęliśmy nasz pierwotny obiekt i jedziemy w stronę bazy, ale zaraz pada komenda „jedna minuta” i informacja, że obiekt będzie z prawej strony, zagrożenie na podwórku, kilku bad guys.
Reklama
Uciekli gdzie pieprz rośnie
Kiedy żołnierze wpadli na podwórko okazało się, że przeciwnicy nie zamierzali podejmować otwartej walki i czmychnęli gdzie pieprz rośnie. Niepocieszony Naval skwitował cała sytuację pisząc, że „po tych tchórzach pozostał tylko kurz i ślady w błocie, któryś zgubił klapki”.
Żołnierzom udało się przynajmniej udaremnić kolejny atak na bazę. Na podwórku znaleziono bowiem gotowe do strzału moździerze. Wróg co prawda się wymknął, ale jeszcze nic straconego.
Dzięki materiałom znalezionym na miejscu dowództwo trafiło na trop Jednorękiego Bandyty. Jak podkreśla Naval:
Już sam jego wygląd zdradzał, skąd ten pseudonim. Jednoręki miał zastępcę, który parał się konstruowaniem rakiet, a my byliśmy osobiście zainteresowani dorwaniem domorosłego miłośnika NASA.
Reklama
Na tropie Jednorękiego Bandyty
Wiedząc już gdzie ukrywa się przeciwnik operatorzy GROM-u ruszyli do kolejnej akcji. Tym razem jednak nie towarzyszyli im koledzy z Navy SEALs, którzy mieli akurat inne zadania.
Wsparciem Polaków byli żołnierze amerykańskiej piechoty morskiej, którzy zajęli się dwoma z trzech planowanych celów. Jak czytamy w Chłopakach z Marsa:
Mieliśmy jednocześnie uderzyć na kryjówkę Jednorękiego Bandyty, jego zastępcy i na magazyn. Podane były trzy lokalizacje, ale do końca nie było wiadomo, gdzie znajduje się siedziba, a gdzie magazyn, tak więc nie wiedzieliśmy, co komu przypadnie w udziale.
Naval nie wziął udziału w samym szturmie, przypadło mu w udziale ubezpieczanie akcji. Wszystko poszło błyskawicznie. Jak sam stwierdził:
Żadna z operacji nie minęła mi tak szybko; słyszałem tylko przez radio, że chłopaki natrafiły na magazyn z wyrzutniami rakietowymi domowej roboty, ale natknęły się też na bardziej niebezpieczne znalezisko: mapy z rozrysowanymi bazami, które wyznaczono jako cele na kolejne ostrzały.
Akcja zakończona pełnym sukcesem
Amerykanie mieli nieco więcej atrakcji. Przeciwnik zauważył zbliżających się Marines i „ze śmigłowca przyszła informacja, że z obiektu ktoś wybiegł i ucieka”. Nie umknął daleko, bowiem:
(…) u Marines trafił się sprinter; dogonił gościa i zaraz okazało się, że niedoszły uciekinier nie ma jednej ręki. Złapano też drugiego, który schował się na polu, ale snajper wypatrzył go dzięki noktowizji, a więc tej nocy mieliśmy komplet.
Reklama
Informacje zdobyte na miejscu pozwoliły w krótkim czasie rozbić niemal całą wrogą komórkę. Nieprzyjaciel szybko pożałował, że obrał sobie za cel naszych specjalsów.
Przeczytajcie również o tym dlaczego zdaniem Navala kobiety są niezbędne w siłach specjalnych
Polecamy:
Bibliografia
- Naval, Chłopaki z Marsa. GROM – historia przyjaźni, Bellona 2020.
11 komentarzy