W przedwojennej Polsce brakowało sierocińców, systemu opieki, prywatnego wsparcia dla bezdomnych dzieci. W każdym dużym mieście tysiące sierot i uciekinierów wegetowały w nieludzkim warunkach.
O tym, co działo się w Łodzi – drugiej największej metropolii w kraju – wielokrotnie rozpisywała się lokalna prasa brukowa.
Reklama
Artykuły, obliczone na wzbudzenie chwilowej sensacji, w najmniejszym nawet stopniu nie przyczyniły się do poprawy warunków, w jakich żyli nieletni. Dzięki nim wiadomo jednak, że mali bezdomni byli zmuszenie spać „pod płotami, na pustych placach, pod schodami, po różnych zakamarkach, klozetach, piwnicach i wnękach bram”.
W lecie ich los był ciężki. W zimie jednak każda noc oznaczała walkę o przetrwanie. Szeroko i nie szczędząc szczegółów opowiadał o tym działacz społeczny Jan Kuchta w książce Dziecko włóczęga wydanej w 1936 roku.
Schronienie dla „arystokratów”
Tylko garstka wybrańców – trzydziestu chłopców określanych mianem „arystokracji” młodych bezdomnych – znalazła zadaszone schronienie. Sypiali w porzuconej drewnianej szopie u wylotu ulicy Tramwajowej.
Rudera była oczywiście nieogrzewana. Chłopcy leżeli „przytuleni jeden do drugiego mocno, gdyż tak jest cieplej”. Wszelkie szpary w ścianach zatykali szmatami. W efekcie we wnętrzu panował „smród i zaduch nieprawdopodobny”.
Reklama
„Gnój jest dobrą ochroną przed chłodem”
„Arystokraci” i tak mogli czuć się szczęśliwcami. Inne dzieci sypiały na śmietnikach, albo w psich budach.
„Zaprzyjaźniają się ze zwierzętami, którym przynoszą czasami kości i śpią wraz z nimi na słomie rojącej się od robactwa” – komentował Jan Kuchta.
Najbardziej dramatyczna była jednak sytuacja tych bezdomnych, którzy mroźne noce spędzali na końcu ulicy Brzezińskiej. Znajdowało się tam pole, gdzie wyrzucano „gnój ze wszystkich obór i stajen Łodzi”. Autor Dziecka włóczęgi wyjaśniał:
Gdy nadejdzie zima, gnieździ się tam kilkaset dzieci ulicy, zbiegając się wieczorami ze wszystkich dzielnic.
Reklama
Gnój jest wszak — jak wiadomo — dobrą ochroną przed chłodem, więc zakopują się tam aż po szyję, by spędzić w cieple noc.
Czy naprawdę nie chciały pomocy?
Rzadko podejmowano próby wspierania tych dzieci. Katolicki działacz twierdził zresztą, że niewiele można było dla nich zrobić. Według Kuchty mali bezdomni na każdego, kto wyciągał do nich pomocną dłoń patrzyli jak na wroga.
„Zbyt silnie już zrosły się ze swym trybem życia” – pisał. – „Przyjaźnią się z sutenerami, złodziejami, prostytutkami. Uczą się od nich wszelkich zbrodni, a często pomagają mistrzom swym”.
Przeczytaj też o bezprizornych. Zdziczałych dzieciach ulicy żyjących w Związku Sowieckim.
***
Na uderzające komentarze Jana Kuchty natrafiłem podczas pracy nad książką Seryjni mordercy w II RP (Wydawnictwo Literackie 2020).
Jednym z jej bohaterów jest właśnie były bezdomny, włóczęga, sierota – a zarazem człowiek, który zapisał się w historii jako jeden z najgorszych zbrodniarzy całej epoki międzywojennej. Więcej informacji o książce TUTAJ.
3 komentarze