Kontrowersyjne słowa padły na łamach rządowego organu, „Gazety Polskiej”. Józef Beck nie pomylił się i nie próbował pudrować rzeczywistości. Po prostu szczerze zdawał relację z tego, co przeżył.
Skromność nigdy nie była cechą polityków. W każdej epoce nawet trzeciorzędni działacze uwielbiali udawać, że przełomowe zdarzenia nie mogłyby nastąpić bez ich udziału. Niezależnie czy grali pierwsze skrzypce czy byli tylko statystami, po latach uważali się za najważniejszych bohaterów. Nie każdy tak jednak robił.
Reklama
Takiej szczerości dzisiaj nie ma
Minister spraw zagranicznych II RP Józef Beck nie bał się przyznać, że jeden z najważniejszych dni w dziejach Rzeczpospolitej… zupełnie go ominął. Nie próbował zmyślać co czuł w chwili, gdy stary świat legł w gruzach. Nie przypisywał też sobie fałszywych zasług. W artykule wspomnieniowym wydrukowanym w 1932 roku otwarcie stwierdził:
Dzień 11 listopada został jako data przełomowa w dziejach Polski. A jednak, gdy sięgam pamięcią wstecz, aby tę datę odszukać, jako uchwytną chwilę osobistego życia – nie mogę jej znaleźć.
Trudno mu się dziwić, bo w drugim tygodniu listopada znajdował się wprawdzie w służbie Rzeczpospolitej, ale nie był ani na terytorium rodzącej się Polski, ani nawet w jego pobliżu.
Józef Beck miał 24 lata, a na koncie długą służbę legionową. Od 1914 do 1917 roku członek Pierwszej Brygady. U schyłku wojny na krótko wstąpił do III Korpusu Polskiego, formowanego na Ukrainie w celu obrony polskiej własności ziemskiej. Formacja została rychło otoczona i rozbrojona przez Austriaków. Nim jednak do tego doszło, Beck przedarł się do Kijowa, by nawiązać łączność z miejscową komendą działającej w podziemiu Polskiej Organizacji Wojskowej. Tam też nie zabawił długo.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Prawda o zamachu na Piłsudskiego wreszcie wyszła na jaw. Sprawca przyznał się po latachCiągnęło go dalej na wschód
Szef Komendy, Bogusław Miedziński wspominał: „ciągnęło go dalej na wschód. Chciał zobaczyć własnymi oczami rzeczywistość po czerwonej stronie”. Tak też zrobił.
Jako emisariusz POW wyruszał do Moskwy, Orła, na Kaukaz. W pierwszych dniach listopada 1918 roku był znowu we Lwowie. Chciał czym prędzej jechać do kraju, ale pohamował go nowy komendant POW – ledwie 22-letni kapitan Leopold Lis-Kula.
Reklama
Na jego rozkaz Beck wyjechał nie do ojczyzny, ale do Odessy, z zadaniem zmobilizowania obecnych tam Polaków. W efekcie gdy nadeszła chwila odzyskania niepodległości, wciąż był w drodze. Relacjonował:
Pamięć wysuwa jeden po drugim dni zimne, pełne to wichru, to śniegu, to śniegu i wichru, nie kończącą się drogę, zawaloną śmierdzącymi tułupami, stacje przy torach kolejowych, idących przez Ukrainę, stalowe hełmy wart niemieckich, przed którymi trzeba było kluczyć… Który z tych dni był 11 listopada? Nie wiem.
Brauning i resztki banknotów
Wraz z towarzyszami jechał na dachach pociągów, gubiąc resztki bagaży. „Dokumentów nie było już dawno” – pisał. – „A raczej były dwa dokumenty: brauning i resztki karbowańców, kierenek oraz ost-rubli”, a więc różnych pieniędzy używanych na pograniczu.
Posterunki niemieckie „były złe jak nigdy”. Przy spotkaniu z ostatnim patrolem Beck poważnie się wahał: oddać monety czy strzelać. Końcowo zapłacił, choć nie miał już nawet na chleb.
Reklama
Wciąż nieoficjalną granicę Polski przekroczył w Maciejowie, „w mroźną, wietrzną noc”. I natychmiast został zatrzymany przez wartownika, który zamiast wyjawić co się dzieje z ojczyzną… w pierwszej chwili postanowił „zamknąć do ciupy” podejrzanego obdartusa w rosyjskim mundurze. A zarazem: przyszłego szefa polskiej dyplomacji.
Bibliografia
Artykuł powstał w oparciu o świetną książkę biograficzną, poświęconą rodzinie, młodości i początkom kariery Józefa Becka:
- Paweł Samuś, Minister Józef Beck. Dom rodzinny i lata młodzieńcze, Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego 2015.
Ilustracja tytułowa: Powitanie Józefa Becka na dworcu w Warszawie w 1934 roku.