Nie bez powodu znakomitego pisarza i reportażystę Melchiora Wańkowicza nazywano ostatnim Litwinem nad Wisłą. Kumulował bowiem w sobie ogrom cech typowych dla potomka ziemian z dawnego Wielkiego Księstwa, którego obywatelem uważał się zresztą do końca życia. O tym jak wyglądały jego najmłodsze lata piesze Sławomir Koper w książce Najbliższe Kresy. Ostatnie polskie lata.
Dla Wańkowicza nie istniało pojęcie Litwy etnograficznej – prezentował raczej koncepcje bardziej zbliżone do epoki Jagiellonów czy Rzeczypospolitej Obojga Narodów.
Reklama
Jednak w odróżnieniu od Czesława Miłosza czy Stanisława i Józefa Mackiewiczów zdawał sobie sprawę z nieuchronności przemian dziejowych. Zawsze też przyznawał się do polskości, a określenie „Litwin” oznaczało dla niego Polaka.
Rejon wielu kultur
Trudno zresztą, by było inaczej, skoro dorastał w atmosferze polskich dworów na terenie Wielkiego Księstwa. Pochodził z ziemiańskiego rodu osiadłego od pokoleń na Mińszczyźnie, a rodzina matki posiadała majątki w okolicach Kowna.
Były to obszary multietniczne. Zarówno na Kowieńszczyźnie, jak i w okolicach Mińska dwory były polskie, natomiast wieś – odpowiednio – żmudzińska lub białoruska. Nie brakowało, oczywiście, potomków innych nacji z Żydami na czele, a także Rosjan, którzy po klęsce powstania styczniowego przejmowali konfiskowane polskie majątki.
Mieszały się języki oraz religie i w takiej atmosferze nie mogło zabraknąć różnego rodzaju zabawnych pomyłek językowych powstających najczęściej przy tłumaczeniu pism urzędowych. (…)
Przepaść między szlachtą i chłopami
Chociaż zarówno Kowieńszczyzna, jak i okolice Mińska należały do dawnego Wielkiego Księstwa, to stosunki społeczne układały się tam odmiennie. W rodzinnych stronach Wańkowicza zarysowała się bowiem znacznie większa przepaść między ziemianami a służbą dworską czy chłopstwem.
Młody pisarz mógł sobie pozwolić, by podawać rękę na powitanie pracownikom babcinego majątku Nowotrzeby na Żmudzi, ale w rodzinnych Kałużycach było to już niemożliwe. Zresztą potraktowanie człowieka z gminu nahajką uważano wówczas za dopuszczalne i kilkunastoletni Wańkowicz również nie widział w tym nic niewłaściwego.
Reklama
Na losach rodziny zaważyło powstanie styczniowe. Ojciec i imiennik przyszłego pisarza wziął udział w zrywie, co przypłacił dziesięcioletnim pobytem na Syberii i utratą zdrowia. Dzięki różnego rodzaju wybiegom formalnym udało się jednak ochronić przed konfiskatą rodzinny majątek, gdyż oficjalnie Melchior senior został wydziedziczony i tylko zarządzał posiadłością.
Była ona zresztą niemała: folwark Kałużyce obejmował 4483 morgi (2510 hektarów), natomiast powierzchnia gruntów pozostających w rękach chłopów wynosiła zaledwie 150 mórg (84 hektary).
Rodzeństwo Melchiora Wańkowicza
Wańkowiczowie dochowali się czwórki dzieci, ostatnim z nich był przyszły pisarz. Nigdy nie poznał swojego ojca, który zmarł, gdy mały Melchior miał zaledwie dwa miesiące. Natomiast pięć lat później odeszła jego matka.
Rodzeństwo dzieliła znaczna różnica wieku. Czesław Wańkowicz był starszy od Melchiora o 14 lat, Witold (Tolo) – o 10, a Regina – o dziewięć. Czasami stanowiło to problem – choćby wtedy, gdy najmłodszy z braci dostał w prezencie rowerek, a Witold uczęszczający wówczas do piątej klasy gimnazjum zestaw do prac ślusarskich. Oczywiście natychmiast wypróbował go na prezencie Melchiora…
Reklama
W chwili śmierci ojca żaden ze starszych braci nie był w stanie przejąć rodzinnego majątku, obaj dopiero zdobywali wykształcenie. Inna sprawa, że – jak na przyszłych ziemian – wybrali dość egzotyczne kierunki: Czesław studiował medycynę, a Witold architekturę. Wszystkich przebił jednak inny członek rodu, stryj Melchiora, Stanisław. Ukończył bowiem budownictwo okrętowe i wiedza ta raczej nie była zbyt przydatna dla posiadacza ziemskiego.
Problemy z Czesławem Wańkowiczem
Pod nieobecność młodych dziedziców Kałużycami zarządzali administratorzy, aż w 1898 roku do majątku wrócił Czesław. Od razu też zaczęły się problemy, gdyż najstarszy z braci niespecjalnie nadawał się do przeznaczonej mu roli. Najbardziej bowiem interesowały go polowania i kobiety, a gdy w młodych latach został przyłapany, jak leżał na guwernantce Francuzce, wysłano go do Zakładu Naukowo-Wychowawczego w Chyrowie koło Przemyśla.
Placówka słynęła z surowej dyscypliny i miała utemperować charakter młodego panicza, co jednak niezbyt się udało. Podobnie zresztą jak w przypadku Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego, który nieco później trafił do tej samej szkoły.
„Zatrwożeni opiekunowie – wspominał Melchior – poglądali na jego wyczyny podejrzliwie przez miedzę, aż kiedy dziedzic podarował pięknego araba cyrkówce w Mińsku, złożyli radę, zjechali się, wycenili majątek ponad wszelką współczesną wartość, zaciągnęli dług w banku i spłacili Czesia, który ruszył w świat”.
Reklama
Czesław Wańkowicz rzeczywiście nie pasował do roli statecznego ziemianina i nie interesował go los „człowieka poczciwego”. Organizował wyprawy myśliwskie do Mandżurii, a także do Afryki. Był administratorem i dzierżawcą majątków ziemskich na Podolu. Zmarł w 1912 roku, nie ukończywszy jeszcze 40 lat.
Pod opieką babki
Kałużyce przejął Witold. Okazał się znacznie lepszym gospodarzem niż jego starszy brat, chociaż – jak przystało na prawdziwego kresowego ziemianina – również był dość oryginalny.
Gdy Melchior został sierotą, był zbyt mały, aby mógł trafić do szkoły z internatem. „Opieka złożona z dwóch sąsiadów – tłumaczył Wańkowicz – wysłała mnie (…) z ojcowskich Kałużyc (…) do majątku babki na Kowieńszczyźnie, »bo to, panie, odpowiedzialność chować takiego chłopca bez guwernerów«”.
Majątek Nowotrzeby położony w dolinie Niewiaży od pokoleń przechodził z matki na córkę. Ich mężczyźni względnie szybko umierali, połowice wyróżniały się mocniejszymi genami, „żyły krzepko i długo, a rękę miały twardą”. Tam też przyszły reportażysta spędził kolejne lata życia.
Reklama
Z jednej strony – był rozpieszczany przez babkę, ale z drugiej – stwarzano pozory odpowiedzialnego wychowania. Dwór i okolica żyły według rytmu kolejnych pór roku, tak naprawdę nie zwracano uwagi na kalendarz. Nowy cykl zaczynał się od adwentu. Potem przychodziły święta Bożego Narodzenia, które były znakomitym pretekstem do wielkiego obżarstwa po okresie wstrzemięźliwości.
Jadłospis litewskich chłopów
Zgodnie z obyczajami ziemiańskimi nakrywano dwa stoły: dla państwa i dla służby. Różniły się składem potraw, ale z reguły okazywało się, że młodzieży szlacheckiej zdecydowanie bardziej odpowiada jadłospis włościański.
„Jadali abraduki – kluski z grubej mąki na słoninie – wspominał Melchior – skrzydle – z takiejż mąki placki ociekające tłuszczem i twarde jak skóra, szpekuchy pierogi, których cienką powłokę rozdymała masa gorącej słoniny, szwilpiki – placki z gorących kartofli pieczone w piecu, kekory – takież placki nadziewane różnym nadzieniem z mięsa, warzyw i sera – wszystko to pływające w roztopionej słoninie lub zalane sosem zwanym mizugtia (słonina z podśmietaniem), wreszcie nie wiem czemu z polska zwany maćkiem, ale piekielny litewski wy-mysł – łój barani zakrzepły między dwiema warstwami ciasta”.
(…) Choć nie wszystkie potrawy były smaczne, zgodnie z wigilijnym obyczajem należało ich spróbować. Można wręcz podejrzewać, że receptury większości z nich – na przykład na kisiel owsiany „wyglądający jak brudny klajster” albo „rozdęte ziarna gotowanej pszenicy, groch i jęczmień oraz mleko makowe” – sięgały chyba jeszcze pogańskich czasów.
Od najmłodszych lat na polowaniach
(…) Nikt też nie wyobrażał sobie ziemiańskich dworów bez gości i przyjęć, ciągłych odwiedzin i rewizyt, festynów i hucznych zabaw. Oczywiście w każdym majątku pomieszkiwali rezydenci, którzy żyli na łaskawym chlebie właścicieli i stanowili szczególny obiekt żartów młodzieży. Nie zawsze zresztą były one w dobrym tonie.
Ówczesne wychowanie młodego chłopaka może obecnie szokować. Już jako siedmiolatek Melchior dostał bowiem pierwszą strzelbę. Zaopatrzony w nóż i swoją jednorurkę pistonówkę szedł w las.
Reklama
Wkrótce ustrzelił pierwszą wiewiórkę i „kiedy niemal na twarz spadło mu bursztynowe stworzonko z dwiema krwawymi rankami od dwóch śrucin na białym brzuszku”, poczuł, że rozwiązał jedną z zagadek życia. Natomiast gdy zabił zająca, dobył z siebie dziki okrzyk przyrównywany do odgłosów wydawanych przez prawdziwego człowieka lasu.
Dwór był centrum całej okolicy
Mimo uwłaszczenia chłopów dwór pozostawał centrum okolicy. Nie tylko ekonomicznym, lecz także sądowym, gdyż właściciel sam wymierzał sprawiedliwość. Tak było od pokoleń i nikt nie wyobrażał sobie, by mogło być inaczej.
Patriarchalny charakter podkreślały więzy gospodarcze, w zamian za prawo wypasu czy korzystania z lasów chłopi odrabiali określoną liczbę dni w roku. [Jak tłumaczył Wańkowicz:]
Gospodarka na Białorusi na owe czasy a bodajże i do samej wojny [I wojny światowej – S.K.], nie wymagała wielkiej przedsiębiorczości. Majątek był leśny, a łąki i orne pola rozdawane były w dzierżawę. (…)
Reklama
Dzierżawę płacono wszelkimi świadczeniami. Byli Łotysze – dzierżawcy, którzy rocznie do dworu odstawiać musieli tyle to i tyle znakomitych rękawic o jednym palcu; dzierżawca karczmy przynosił co piątek do dworu kosz chałek; w należącym do Kałużyc miasteczku, Zosinie, szewcy, krawcy, szklarze, kowale płacili czynsze za grunta i chałupy przedmiotami swojego kunsztu.
Rusyfikacja
Dwór był polski i katolicki, natomiast okolica prawosławna. Wyznanie greckokatolickie zostało zlikwidowane przez władze carskie jeszcze przed powstaniem styczniowym i miejscowi chłopi wyznawali wschodnią odmianę chrześcijaństwa. Oczywiście na Kresach nie mogło zabraknąć starozakonnych, którzy stanowili ważny element ekonomii i kolorytu okolicy. Ojciec pisarza wnosił zresztą do nowo wybudowanej synagogi dziesięcioro przykazań, a po jego śmierci przedstawiciele gminy żydowskiej odprawili mu nad grobem uroczyste modły.
Władze carskie doskonale wiedziały, że fundamentem polskości są język i katolicyzm. W ramach sankcji po klęsce powstania styczniowego rozpoczęła się intensywna rusyfikacja, która najostrzejsze formy przybrała właśnie na Kresach.
Zniknęły polskie szkolnictwo i prasa, zakazano publicznego używania języka polskiego, nasi rodacy nie mogli nabywać majątków ziemskich. Zapadła też decyzja o rusyfikacji Kościoła katolickiego i liturgię odprawiano w języku rosyjskim. Księży podporządkowujących się nakazom nazywano rytualistami, zostali oni wyklęci przez Stolicę Apostolską. Rosjanie próbowali różnych metod – od zsyłania opornych duchownych aż po zamykanie świątyń. (…)
Reklama
Pogrzeb babki i matki Wańkowicza
Walka o polskie nabożeństwa nie ominęła także rodziny Wańkowiczów. W Kałużycach babkę pisarza pochowano bez udziału duchowieństwa, natomiast nad grobem ojca modlono się po rosyjsku, gdyż miejscowy proboszcz ugiął się pod presją władz.
Jeszcze bardziej zaskakujący był pogrzeb matki Wańkowicza, która zmarła w Nowotrzebach. Ciało sprowadzono do Kałużyc, a proboszcz Woyczyński został zignorowany przez parafian. [Jak relacjonował Wańkowicz:]
Wszystkie wsie się zbiegły rozbrzmiewały dzwony wszystkich cerkiewek po drodze, z których w asyście wiernych, w szatach pontyfikalnych na spotkanie konduktu żałobnego wychodzili popi – pienił się ksiądz Woyczyński, słał donosy, a nawet usiłował w polskich pismach zamieścić korespondencje – jak to ziemiaństwo polskie popów i rabinów toleruje na pogrzebach, a własnego proboszcza znieść nie może.
(…) Po tym, jak zarząd Kałużyc przejął Witold Wańkowicz, Melchior pojawiał się częściej w rodzinnym majątku. Uczęszczał już wówczas do Gimnazjum Pawła Chrzanowskiego w Warszawie i mocno angażował się w sprawy polityki. Docierały do niego nowinki demokratyczne i coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że ziemiański dwór w Kałużycach jest już anachronizmem.
Jego brat wprawdzie założył szkołę, prenumerował prasę, ale po powrocie do domu znów czuł się polskim ziemianinem z Kresów. Tłumaczył też Melchiorowi, że polski pan musi się odpowiednio prezentować, gdy wyjeżdża poza majątek, by było widać, że należy do rodziny posiadaczy.
Reklama
„Mój starszy brat – kontynuował Wańkowicz – nie pozwalał mnie, kilkunastoletniemu chłopakowi, jechać w sąsiedztwo jednokonną bryczką i samemu powozić. Musiałem jechać albo – sam – konno, albo parą koni – ze stangretem”.
Koniec kresowej sielanki
Sam Witold najlepiej czuł się u siebie w „obszernych długich butach juchtowych” i „portkach z domowego płótna”, oczywiście dostarczanych przez dzierżawców. Jednak ten świat niebawem miał odejść w przeszłość, chociaż nikt jeszcze nie spodziewał się, że I wojna światowa spowoduje tak wielką katastrofę. Wprawdzie wyłoniła się z niej niepodległa Polska, ale ziemiańskie dwory na Mińszczyźnie czy w okolicach Kowna miały zginąć w pożodze.
Obaj Wańkowiczowie wstąpili w szeregi 1 Korpusu Polskiego w Rosji i odznaczyli się w walkach o Mińsk. Ich rodzinne Kałużyce zostały już wcześniej splądrowane przez bandy komunistyczne.
„Ostatni raz widziałem je po pogromie bolszewickim – wspominał pisarz – gdy przyszli ułani korpusu Dowbora. Ziały wyrwane futryny okien. Kominki rozwalone siekierami: szukali skarbów. Porozłupywane kasetony na suficie, wyrąbywali mosiężne śrubki. (…) Park zasypany kartkami porwanych książek z biblioteki. Co za praca – tak pracowicie porozrywać trzy tysiące tomów – szukali skarbów”.
Reklama
Granice odrodzonej Rzeczypospolitej nie objęły Mińszczyzny i Kowieńszczyzny. Takie były wyroki dziejów i Wańkowicz się z nimi pogodził. Wyboru nie miał też jego brat, który u schyłku I wojny światowej starał się odbudować majątek i „trzy lata z rzędu obrobił ziemię i zasiał. Ale nie zebrał ani razu”.
Babka Wańkowiczów z Nowotrzeb zmarła rok przed wybuchem II wojny światowej. Władze litewskie pozostawiły rodzinie resztówkę. A potem, w 1940 roku, na Kowieńszczyznę wkroczyli Sowieci i to, czego w polskich majątkach nie zniszczyli Litwini, padło ich ofiarą.
Źródło
Tekst stanowi fragment książki Sławomira Kopra pt. Najbliższe Kresy. Ostatnie polskie lata, która ukazała w 2024 roku nakładem Wydawnictwa Fronda.