W XVII wieku, na skutek serii niszczycielskich wojen i załamania rynku międzynarodowego, eksport zboża przestał przynosić oczekiwane dochody. Zachłanni polscy szlachcice zaczęli szukać nowego źródła zysku. W setkach folwarków uruchomiono gorzelnie. Chłopi uprawiali zboże, a następnie przepijali wyprodukowaną z niego wódkę. Co ziemianie robili, by ich do tego skłonić?
Jak pisałem już w innym artykule, szlachcice nie wahali się sięgać po środki przymusu. W wielu majątkach każdy gospodarz był zobowiązany zakupić co miesiąc określony kontyngent wódki. To nie był jednak najbardziej efektywny model postępowania.
Reklama
Sięgano też po rozwiązania mniej natarczywe. Cynicznym szlachcicom chodziło o to, by uczynić z wódki element wiejskiej kultury; rzecz absolutnie nieodzowną w codziennym życiu chłopa, a nie kolejny znienawidzony symbol wyzysku.
„Za szczupłą nagrodę najcięższe odbywamy prace”
Za dodatkowe roboty, wykraczające poza wymiar pańszczyzny i daremszczyzn, ziemianie coraz częściej płacili chłopom nie w walucie, ale prywatnymi kwitami. Poza granicami majątku były one zupełnie bezwartościowe. W prywatnym państewku szlacheckim dało się je zaś zrealizować tylko w karczmie, wymieniając świstek papieru na jeden z towarów dostarczanych przez dwór.
„Za szczupłą nagrodę najcięższe odbywamy prace” – żalili się wieśniacy z kilku mazowieckich wsi w 1789 roku. – „Z boru królewskiego drzewo i gonty o mile wywozimy, za co dają nam kwit na złoty za sążeń. Od wyrąbania takiego kwit na groszy piętnaście bierzemy i z tymi kwitami odsyłają nas do arendarza”.
„Co sobotę rozdają na chaty po pół kwarty wódki”
Już po rozbiorach, w ostatnich latach obowiązywania pańszczyzny, pismo „Orędownik Naukowy” opowiadało o tym, jak panowie z Podola powiększali zobowiązania poddanych. „Co sobotę rozdają na chaty po pół kwarty wódki” – wyjaśniano – „za którą znowu trzeba odrobić dzień cały”.
Reklama
Chłop, jak zwykle, nie miał wyboru. Robota było obowiązkowa, odbiór gorzałki także. A jeśli poddany wziął wódkę i ją odpracował, to trudno było oczekiwać, że jej nie wypije.
Podobnie rekompensowano udział w najcięższych, naddatkowych robotach. Tam, gdzie utrzymał się zwyczaj, by chłopów biorących udział w żniwach na folwarku zapraszać po skończonych pracach na poczęstunek we dworze, nie podawano już w XVIII wieku jadła, lecz wódkę.
„Pan każe rozpalić ogniska, rozdać chłopom chleb i wytaczać beczkę gorzałki” – opowiadał zagraniczny podróżnik. – „Orkiestra żydowska zachęca do tańca, ale tańczą oni jak automaty, bez wesołego zgiełku i nieledwie bez ruchu”. Paląca nagroda nosiła nazwę „wieńcowego”.
„Każdy szlachcic w swej wsi po pięć, po sześć karczem wystawia”
Dla zwiększenia pokusy i zagwarantowania, że w niedzielę – jedyny dzień wolny od pracy – poddany spod ołtarza ruszy prosto do wyszynku, karczmy budowano często zaraz obok domów Bożych. Kolejny przybytek mógł stać w centrum wsi, jeszcze jeden pod młynem albo kuźnią. Gdziekolwiek zbierały się większe grupki wieśniaków.
„Każdy szlachcic w swej wsi, w swoim miasteczku, po pięć, po sześć karczem wystawia, jakby to były sidła do łowienia chłopów” – komentował Stanisław Staszic w 1790 roku. Liczby nieco przesadzone, ale wniosek słuszny.
Znane są nawet przypadki, gdy podczas naprawy grobli albo budowy mostu zaraz obok sklecano tymczasową karczmę, by chłopi czasem nie opuszczali się w piciu. Tak samo, gdy we wsi Patrzychów pod Koninem powódź odcięła karczmę od reszty osady, arendarza zobowiązano, by jakim bądź sposobem dowiózł gorzałkę kmieciom i zorganizował prowizoryczny punkt sprzedaży.
Reklama
„Kilkanaście, kilkadziesiąt, a czasem i sto garnców”
Do picia nagminnie zmuszano przy okazji rodzinnych uroczystości. Bywało, że pan wydawał pozwolenie na ślub dopiero po tym, jak chłop „wziął w karczmie na wesele kilkanaście, kilkadziesiąt, a czasem i sto garnców wódki”.
O tym, jak mogła wyglądać późniejsza zabawa opowiadał angielski podróżnik Nathaniel William Wraxhall. „Kiedy wszedłem do izby, zastałem tłum chłopstwa płci obojga mocno podpity” – stwierdził w relacji z lat 70. XVIII wieku.
Panna młoda stała oparta o ścianę, a jej wybrany zalecał się do niej grubiańsko, po pijanemu. Nachylał się nad nią, pokrzykując, pohukując, gwiżdżąc i podśpiewując w same ucho. Od czasu do czasu częstował ją szklanką piwa, którego nie odmawiała. Kiedy jednak próbował posunąć się za daleko, odpychała go.
Podobne narzuty towarzyszyły chrzcinom. Chyba tylko podczas pogrzebów chłop nie zawsze był bezwzględnie zobowiązany do nabycia gorzałki.
„Poddany da urzędowi beczkę piwa i pół garnca gorzałki”
Praktykowano również przymus obdarowywania alkoholem urzędników pańskich, albo wiejskiej starszyzny.
Reklama
W oficjalnym wilkierzu, zbiorze lokalnych praw, wsi Jankowa w Wielkopolsce można znaleźć dokładne wytyczne w tej sprawie: „Od [przeprowadzonej transakcji] sprzedaży poddany panu da jeden czerwony złoty, urzędowi beczkę piwa i pół garnca gorzałki”.
Szeroko rozpowszechniona była poza tym zasada, że chłop nowoprzybyły do wsi lub osadzony na gospodarstwie ma obowiązek się „wkupić”. Dopiero po tym, jak nabył w karczmie nakazaną ilość wódki i postawił ją innym gospodarzom był przyjmowany do gromady.
Alkohol odgrywał rolę nawet w procesach. We wsi Kozibór w województwie chełmińskim zarządzono, że za podkupienie cudzego czeladnika albo udział w bójce chłop ma zapłacić grzywnę, ale też… nabyć odpowiednią ilość trunków.
Gdzie indziej propinacyjne kary groziły w przypadku zerwania trawy na cudzej łące albo obrażenia wójta. Zdarzało się nawet, i to chyba nierzadko, że winnym picia w obcych karczmach nakazywano kupować dodatkowe kontyngenty we własnym wyszynku. Sankcję taką określano mianem „suchej beczki”.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
„Litkup pił na tę zagrodę, która jest stargowana”
Najczęściej źródła wspominają jednak o tak zwanym litkupie. Każda umowa między chłopami i każdy akt sprzedaży zyskiwały ważność dopiero po tym, jak opito je dworską gorzałką. W wiejskich księgach sądowych można odnaleźć setki notatek potwierdzających, że litkup został dopełniony.
Ewidencjonowano zwłaszcza przypadki handlu nieruchomościami – oczywiście w czasach sprzed potopu, gdy chłopi faktycznie na szerszą skalę dysponowali własnymi siedzibami. Zgodę na sprzedaż chaty z polem każdorazowo musiał wyrazić dwór. Ale równie ważne było przypieczętowanie wymiany wysokoprocentowym alkoholem.
Reklama
Wiele umów tego rodzaju zawarto chociażby we wsi Wola Komborska pod Krosnem. W 1600 roku Stanisław Masłek sprzedał innemu chłopu „zagrodę swą własną z rolą do niej przynależącą”. Kontrakt opiewał na raczej skromne szesnaście złotych (około 5000 w naszych pieniądzach), które Masłek „zaraz wziął przy litkupie”.
Taką samą sprzedaż, w tym samym czasie i za identyczną kwotę, uskutecznił Marcin Długosz. I on wziął od nabywcy „pieniądze wszystkie, za co litkup z sobą pili”. „Mąż uczciwy Mathis” zobowiązał się z kolei własnemu ojcu, że da mu za zagrodę złotych dziewiętnaście (bliżej 6000 w dzisiejszej walucie). „Targ uczynił i litkup pił na tę zagrodę, która jest stargowana” – zanotowano.
Ćwierć wieku później z rąk do rąk przeszedł także wiejski młyn „na stawku”. Piotr Kielar „dobrowolnie zupełnie i nieprzymuszonym będąc” puścił go za osiemdziesiąt osiem złotych (około 10 000 w złotówkach z 2020 roku) Piotrowi Stance.
Odebrał pieniądze, pokwitował je, po czym obaj mężczyźni „litkupem sobie według prawa podpili”. Bo przecież na wsi pańszczyźnianej nie można było niczego wartościowego sprzedać ani kupić na trzeźwo.
***
O tym jak wyglądało życie na polskiej wsi, czym naprawdę była pańszczyzna i jak chłopi nad Wisłą stali się niewolnikami przeczytacie w mojej książce pt. Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa (Wydawnictwo Poznańskie 2021). Do kupienia na Empik.com.