Wakacje w tropikach? Podróż na drugą stronę globu? Dla (bardzo) chcącego nic trudnego! Naturalnie o ile udało się najpierw zorganizować – i przeżyć – przelot. W czasach, gdy świat stał na krawędzi III wojny światowej, nie było to wcale takie oczywiste…
W latach 80. Polacy marzący o zagranicznych wojażach mieli mocno okrojony wybór. Najważniejsze ówczesne biura podróży – Orbis, nieco siermiężna Gromada czy studencki Almatur – oferowały wprawdzie wycieczki do bratnich krajów, jednak ich program był zazwyczaj dość sztywny i nie pozostawiał większego pola do indywidualnych planów.
Reklama
Powrót bez gwarancji
Z odsieczą zdeterminowanym podróżnikom przychodził radziecki Aerofłot, który nie liczył się (bo nie musiał) z normalnymi kalkulacjami ekonomicznymi i sprzedawał bilety… podejrzanie tanio.
Z tego powodu ich kupno graniczyło z cudem – popyt był bowiem olbrzymi!
Ale i na to znalazł się sposób. W książce Uciec w Himalaje, czyli PRL, dewizy i marzenia o wolności Anna Kalinowska pisze:
Prawdziwą furorę robiły grupowe bilety lotnicze. Do wystawienia takiego kwitu przejazdowego potrzeba było przynajmniej dziesięcioro pasażerów. Dawało to bardzo dużą zniżkę, ale i stawiało amatora wyjazdu w sytuacji zakładnika określonego towarzystwa i niemożliwego do zmienienia terminu lotu.
Reklama
Bywało też, że nawet dla posiadacza takiego biletu… brakowało miejsca na pokładzie. Jak wspomina Anna Kalinowska: „Pechowcy dowiadywali się, że ich bilety zostały sprzedane po raz drugi, innym podróżnym, którzy akurat mieli więcej szczęścia”.
Catering rodem z kołchozu
Wielogodzinne opóźnienia były na porządku dziennym. Pół biedy, jeśli z tego powodu trzeba było dłużej poczekać na przesiadkę. Gorzej, jeżeli to pierwszy samolot lądował z cztero- lub pięciogodzinną „obsuwą”. Tym bardziej, że na pomoc ze strony linii lotniczych nie było co liczyć.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Dziura w podłodze zamiast sedesu i pokój wyglądający jak boks w stajni. Egzotyczne wakacje za PRL-uNikogo nie dziwili więc pozostawieni sami sobie turyści, tułający się po lotnisku i ni w ząb nie potrafiący porozumieć się w żadnym innym języku poza ojczystym.
Mogli się cieszyć, jeśli spędzali w poczekalni „tylko” dobę, bo co najmniej tyle trwało zazwyczaj przebukowanie biletu (o ile w ogóle się udało).
Co czekało tych, którzy jednak zdołali zająć miejsca w samolocie? Na tak długiej trasie Aerofłot musiał zagwarantować catering. I tu wybór był mocno okrojony. Jak wspomina jedna z bohaterek książki Uciec w Himalaje:
Stewardesy, mocno zużyte zapijaniem stresów lotu, z hurgotem rozklekotanych wózków zaczynają rozwozić lotniczy posiłek. Jak zawsze jest to kurica – najpewniej zasłużona weteranka kołchozu – tradycyjne danie na azjatyckim szlaku Aerofłotu. Do tego szklanka sowietskowo szampanskowo.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Cóż, z takim wsparciem „dla kurażu” lądowanie było zapewne bardziej „miękkie”.
Na Zachodzie bez zmian?
Co ciekawe, po kapitalistycznej stronie żelaznej kurtyny sytuacja również nie przedstawiała się różowo. Choć zachodni urzędnicy nie piętrzyli przed podróżnymi aż tylu problemów, to znacznie większą barierą okazywały się… finanse.
Anna Kalinowska w książce Uciec w Himalaje, czyli PRL, dewizy i marzenia o wolności przywołuje relację pary młodych Brytyjczyków, którzy po roku oszczędzania i odejmowania sobie od ust w końcu mogli sobie pozwolić na wycieczkę w najwyższe góry świata. Stać ich było jednak tylko na najtańsze bilety, oferowane przez afgańskie linie lotnicze:
<strong>Przeczytaj też:</strong> Jedyna naprawdę wolna praca w PRL-u. Czy dlatego Edward Stachura wybrał tak… specyficzne zajęcie?Prospekt tych linii wyglądał obiecująco. Pierwszy samolot już nie tak bardzo. (…) Prawdziwy horror zaczął się tuż przed lądowaniem.
Lotnisko nie chciało ich przyjąć, samolot krążył więc i krążył, i to tak nisko nad płytą, że w tej powolnej turze jak w filmie grozy oglądali z góry wraki rozbitych samolotów. Jedne spalone, inne rozbite, z wywleczonym szmatami. Wyrzucone lotnicze fotele, walające się puste beczki po ropie.
Latające wraki
Ostatecznie szczęśliwie wylądowali, nie był to jednak koniec ich przygód. Czekała ich bowiem przesiadka do drugiego samolotu. Okazało się, że ten, jest w jeszcze gorszym stanie.
Reklama
Jak referuje Anna Kalinowska w książce Uciec w Himalaje, czyli PRL, dewizy i marzenia o wolności :
Ich kolejny samolot okazał się jakąś samoróbką zmontowaną chyba z resztek co lepszych wraków. Każdy fotel był inny, wszystko zardzewiałe.
Sami nie wiedzą, jakim cudem wystartował, a potem wylądował w Nepalu. Gdyby nie mieli ze sobą ginu przeciw amebom, to chyba by oszaleli ze strachu.
Oczywiście nie każdej dalekowschodniej wyprawie towarzyszyły tak dramatyczne okoliczności. Wiele podróży odbywało się na poziomie podobnym do dzisiejszego (no, może z gratisem w postaci tytoniowego dymu, palenie na pokładzie nie było bowiem zakazane), a osławione powiedzenie „Chcesz być pyłem, lataj iłem” na szczęście niezbyt często okazywało się prawdziwe…
Bibliografia
- Anna Kalinowska, Uciec w Himalaje, czyli PRL, dewizy i marzenia o wolności, Bellona 2020.
Polecamy
Ilustracja otwierająca artykuł: IA Novosti archive, image 501494/Vitaliy Arutjunov/CC-BY-SA 3.0.
1 komentarz