Od triumfu do zaciekłej walki o przetrwanie. 4 września 1939 roku Stanisław Skalski strącił wrogiego Junkersa Ju 87 Stuka. Na świętowanie nie było jednak czasu. Pilot zaraz znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Samolot Skalskiego wzięły na celownik aż trzy niemieckie Messerschmitty Bf 109. On leciał na przestarzałym myśliwcu PZL P.11c. Wróg dysponował maszynami najnowszej generacji.
Zaciekłą – i zdawać by się mogło beznadziejną – walkę Stanisław Skalski opisał w słynnej książce Czarne krzyże nad Polską. Poniżej jego własne słowa.
Reklama
Dwa razy szybsi ode mnie
Podniecony tak nadspodziewanie krótką rozprawą z Junkersem i zaaferowany w dodatku widokiem nieprzyjacielskiej maszyny idącej w płomieniach ku ziemi, nie zauważyłem w pierwszej chwili smug pocisków oplatających moje skrzydła. Kiedy fakt ten dotarł wreszcie do mojej świadomości, zdziwiłem się. „Skąd ogień?…”
Krótki rzut oka w tył wyjaśnił wszystko. Na widok rozwiniętej trójki Messerschmittów prażących do mnie z trzech stron wstrzymałem z przerażenia oddech. Maszyna już po wywrocie szła pionowo do ziemi, unikając nieprzyjacielskiego ognia.
„Byle prędzej dojść do ziemi, tylko tam mogę szukać ratunku”. Oglądam się do tyłu i do góry. Niemcy nie odstępują, są blisko… Za blisko! Nie strzelają teraz. Strzał z tej pozycji jest zbyt trudny. Chwytam drążek oburącz i stawiając wszystko na jedną kartę, przerzucam niebezpiecznie maszynę o 180 stopni, wyrywając ją tuż nad ziemią w zupełnie innym od spodziewanego kierunku.
Nie mam możności oderwania się od nich, wychodząc na prostą. Są dwukrotnie szybsi od mojej powolnej „Jedenastki”. Tylko manewrem mogę walczyć o życie, wykorzystać ich błędy spowodować małą celność ognia. Zresztą nie! Tylko jedno mnie może uratować: jakieś wyjątkowe szczęście w tej bezprzykładnie nierównej walce!
Zaledwie na krótko zdołałem wyrwać się spod ognia, już idą ponownie do ataku wyciągnięci w prawym pelengu , jeden za drugim uderzając z błyskawiczną szybkością. Lot koszący staje się w tych warunkach bardzo niebezpieczny. Muszę prowadzić podwójną obserwację. Nie mogę spuścić atakujących ani na chwilę z oka, a równocześnie muszę strzec się przed zderzeniem z jakąkolwiek przeszkodą na ziemi.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Polacy unicestwili pancernego kolosa. Zapomniany triumf z 1 września 1939 rokuPo drugim ataku Niemców zastanawiam się przez ułamek sekundy, jaki obrać ogólny kierunek ucieczki: czy na własne lotnisko, czy też, by nie zdradzić naszego położenia, odciągnąć nieprzyjaciela w bok. Myśl, że nasi mogą w tym czasie lądować i paść ofiarą niemieckich myśliwców, powstrzymuje mnie od powrotu. Lecę więc na wschód, pozostawiając własne lądowisko daleko po prawej stronie. W lusterku obserwuję Niemców, uważając jednocześnie kątem oka na przeszkody w terenie.
Nie, nie poddam się
Nagle Messerschmitty znikają z powierzchni lusterka. Oglądam się natychmiast. Idą teraz w lekkiej pice. Dystans między nami szybko maleje. Przerzucam lewą rękę z gazu na drążek. Palce zaciskam mocno, bardzo mocno. Krótki, ale jakże męczący moment wyczekiwania. Skupiam się cały, całą siłą poskramiam podniecone nerwy. „Spokój! Spokój!” – świdruje w mózgu myśl.
Jeszcze nie… Jeszcze są daleko…
Już, teraz! Odruch jest szybszy od myśli. Wykonuję wewnętrzny skręt pod atakujących i wiązka ognia idzie w bok.
Nad głową dostrzegam wyciągniętą trójkę po bezowocnym ataku. Ale to tylko krótka chwila. Niemcy natychmiast przechodzą do gwałtownych ataków, powtarzanych z błyskawiczną szybkością, nie pozostawiając mi sekundy czasu. Diabły! Nie chcą mi dać możliwości zorientowania się, skąd wyjdzie następne uderzenie. Seria za serią coraz częściej dosięgają skrzydeł i kadłuba mego samolotu. Teraz nie jestem już w stanie ich unikać. Szczęściem trafiają w najmniej czułe miejsca.
Niemieccy piloci, widząc bezowocność dotychczasowej walki, zmieniają taktykę i przechodzą do ataku z obskoku. Znajduję się teraz w jeszcze cięższej sytuacji, która wymaga maksymalnego napięcia uwagi i bezbłędnych manewrów w niesłychanie ograniczonych warunkach. „Byle tylko prysnąć z zastawionego potrzasku”.
Reklama
Powoli posuwam się naprzód, zmuszony do ciągłej zmiany kierunku. Manewruję pod gradem kul w ciasnych, tuż przy ziemi wykonywanych gwałtownie skrętach. Często zataczam pełne koła. Coraz bardziej wyczerpuje mnie ta beznadziejna wprost walka o życie, ale nie myślę jeszcze o rezygnacji. Nie, nie poddam się.
Niemcy, przechodząc do ataku z obskoku, postanowili widocznie wyczerpać moje siły i wykorzystując jakiś błąd, zakończyć zwycięsko walkę. Niebezpieczeństwo grozi mi teraz w każdej chwili z trzech kierunków. Muszę bez przerwy obserwować trzy wycinki powietrza i we właściwym czasie kontrolować każdy atak, a nawet – w miarę możliwości – uprzedzać ich myśli.
Zwrotność jedynym ratunkiem
Jeden z Niemców, chodząc „esami” z przodu u góry, wyczekuje tylko odpowiedniej chwili. Z prawej z tyłu wisi drugi, podczas gdy trzeci atakuje po martwej osi z tyłu. Pozostaje mi jedyna możliwość: wykonanie skrętu w prawo, by wyeliminować od ataku chociaż jednego przeciwnika. Jak o jednak przeprowadzić, gdy jednocześnie muszę unikać ataku z przodu, który niewątpliwie nastąpi właśnie w tym momencie?
Kalkuluję na zimno, z determinacją dopuszczając natarcie z tyłu na możliwie najbliższą, bezpieczną odległość. Liczę na jedyny mój atut w tej przecież biernej obronie: na zwrotność „Jedenastki” i niski lot, który utrudnia Niemcom skuteczny atak.
Atakujący z tyłu jest jeszcze za mały… Obserwuję: jeszcze dzieli mnie od niego 400… 300… 200 metrów… Uprzedzam go. Już jest w ostrym prawym skręcie, a niebezpieczne smugi przechodzą obok mnie. Dobrze. Akcentuję teraz mocniej skręt do pełnego koła, widząc, że Niemiec, który przed chwilą manewrował z przodu, rzucił maszynę do ataku. Ten z prawej, mając swobodę działania, też nie czeka i wali Messerschmitta przez skrzydło. Szybko dochodzi do mnie. Nie widzę trzeciego. Nie kończę skrętu i błyskawicznym ruchem przerzucam maszynę w skręt lewy.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Rzadkie niemieckie zdjęcia z kampanii wrześniowej„Jedenastka” drży z braku szybkości, ale już ją opanowałem i przyduszam nieco do ziemi. Niebezpieczeństwo przeszło, Niemcy nie zdążyli nawet strzelić. Przeszkadzając sobie nawzajem, wyrywają teraz maszyny, które rozchodzą się pięknym wachlarzem. Korzystam z tego zamieszania, by oderwać się od nich przynajmniej na krótką chwilę. Niestety, znów mam jednego na ogonie, pozostali zawiśli u góry. „Czyżby przeszli teraz na pojedyncze ataki?” – myślę gorączkowo, nie pojmując ich wyczekiwania.
Niemiec tym razem przechytrzył mnie i niespodziewanie otwiera ogień z daleka, ja zaś wykonuję przedwczesny unik. Seria jest celna, lecz za krótka i przechodzi z tyłu po kadłubie. Już wpadam nad poligon toruński, którego pagórkowaty teren może mi ułatwić obronę. Jednocześnie jednak muszę teraz – jeśli to w ogóle możliwe – jeszcze bardziej wytężyć uwagę, by nie zahaczyć o jakąś przeszkodę.
Jak sępy nad padliną
W momencie gdy Niemcy ponownie przypuszczają atak, przeoczam wieżę triangulacyjną. Ratując się przed zderzeniem, w gwałtownym uniku wyprowadzam maszynę ze skrętu i… wpadam pod celny ogień dwóch Messerschmittów. Pociski dzwonią po skrzydłach jak groch wysypany na blachę. Zadzieram niebezpiecznie maszynę, by utrudnić im strzał, powiększając poprawkę kątową… Samolot jeszcze nie oberwał w czułe punkty, a silnik gra niezawodnie.
Messerschmitty znów są nade mną, krążą chwilę jak sępy nad padliną, po czym rozchodzą się i wyszedłszy na pozycję pojedynczo, zaczynają niemal jednocześnie piorunujący atak z trzech stron. Ogarnia mnie rozpacz, jestem bezsilny wobec ich wściekłości i mocy.
Przyjmuję atak czołowy. Zbliżamy się w błyskawicznym tempie na dwóch zbieżnych szybkościach. Nie wiem teraz, co się dzieje z tyłu. Mam tylko sekundy czasu, by skupić całą uwagę na tym jednym. Niemiec otwiera ogień z dalekiej odległości. Strzela krótkimi seriami. Widać urywane błyski ognia. Smugi pocisków mijają mnie. Rzucam okiem na celownik. Sylwetka Messerschmitta rośnie. Naciskam spust… Krótka seria i… cisza. Język spustowy poddaje się miękko. Brak amunicji!
Nie mam już na nic czasu. Najbardziej krytyczny moment. Nie widzę po prostu wyjścia spod koncentrycznego ataku Niemców. Bezwiednie ściągam oburącz maszynę pionowo w górę. Po chwili puszczam ją ślizgiem na łeb, zmieniając kierunek o 90 stopni. Znów jestem przy ziemi. Niemcy, idąc dośrodkowo, wyrwali w górę. Rozchodzą się w bezpiecznym wachlarzu. Przekleństwo! Kiedyż im wreszcie zabraknie amunicji?… Ja jestem już zupełnie bezbronny. Ostatnia resztka poszła w próżnię. Nawet go nie zmusiłem do przerwania ataku…
Reklama
Nagle coś się zmieniło. Niemcy przestają atakować, zebrali się. Już są w zwartej trójce. Czyżby wymyślili przeciw mnie coś nowego?… Nie! Przechodzą nade mną, pozostawiają mnie z tyłu. Nie rozumiem ich decyzji: dlaczego mnie porzucili i lecą w kierunku południowo-zachodnim?… Przecież ich baza nie na tym kursie!
Nie spuszczam z oka Messerschmittów, chociaż zaczęliśmy się oddalać od siebie pod rozwartym kątem. Szybko też dostrzegam przyczynę, dla której pozostawili mnie, tak wspaniałomyślnie rezygnując z zakończenia długiego i bezskutecznego polowania. Postanowili odbić sobie swą niemoc na innej ofierze. Natychmiast skręcam za nimi na pełnym gazie, by przyjść koledze z pomocą przynajmniej swą obecnością. Nie jestem w stanie wziąć skutecznego udziału w walce, nie mając amunicji, ale zawsze…
Przypadkowy wybawiciel
Gdy Niemcy zaatakowali, „Jedenastka” leciała na wysokości około 200 metrów. – Dostał! – krzyczę przerażony, widząc maszynę walącą się w korkociąg. Jedna zwitka… druga… Nagle „Jedenastka” prostuje się, a pilot, wyciągnąwszy ją z nurkowania tuż nad ziemią, przechodzi do lotu koszącego. „Niezły majstersztyk” – myślę z uznaniem.
Niemcy nie dają za wygraną i zaczynają ponowny atak. Idę za nimi na pełnym gazie, mimo to nie jestem w stanie doszlusować. Prędkość, prędkość i jeszcze raz prędkość – oto gdzie tkwiła nasza tragedia. To był niezbędny warunek walki, warunek, którego nie spełniały nasze maszyny.
Po ponownym ataku „Jedenastka” kładzie się w gwałtownym skręcie na mój kierunek. Niestety, pilot, nie widząc mnie zapewne, wykańcza manewr w przeciwną stronę. Dystans między nami rośnie w dalszym ciągu. Tym razem Niemcy nie pastwią się długo nad swą ofiarą – widocznie z braku benzyny lub amunicji. Przerywają ogień i odlatują na zachód. Walka skończona.
Dopiero teraz życie wydaje mi się piękne. Jednak odprężenie robi swoje: jestem zupełnie rozbity. Po kilku minutach lotu, ciągnąc za nieznaną „Jedenastką”, wpadam na lotnisko w tej właśnie chwili, w której ląduje domniemany „samobójca”. Już z powietrza rozpoznaję Zielińskiego. Jak się później okazało, wracając z rozpoznania, przypadkowo trafił on na agresywną trójkę Messerschmittów.
Źródło:
Tekst stanowi fragment książki Stanisława Skalskiego pod tytułem Czarne krzyże nda Polską, wydanej nakładem wydawnictwa Bellona (2019). Książkę kupisz z rabatem w księgarni Wydawcy.
Tytuł, lead oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. W celu zachowania jednolitości tekstu usunięto przypisy, znajdujące się w wersji książkowej. Tekst został poddany obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia większej liczby akapitów.