W roku 1600 Warszawa miała zaledwie 12 000 mieszkańców, nie należała nawet do pierwszej piątki największych miast w Polsce. Wystarczyło pół wieku, a liczba ludności wzrosła niemal trzykrotnie. Opinie podróżników o nowej polskiej stolicy nie zawsze były jednak pochlebne.
Nikt nigdy nie podjął formalnej decyzji o przeniesieniu polskiej stolicy z Krakowa do Warszawy. Od schyłku XVI wieku miasto na Mazowszu, dotąd dość niewielkie i pozbawione politycznego znaczenia, stało się jednak ważną rezydencją członków domu panującego oraz miejscem zwoływania sejmów.
Reklama
Na przełomie XVI i XVII stulecia Zygmunt III Waza już na dobre przeniósł się do Warszawy. Tam więc ściągali odtąd magnaci, szlachcice, dworzanie, zagraniczni posłowie. A mieszczanie zaczęli pomnażać fortuny — nie na zaopatrywaniu szlachty zbierającej się na sejmach, lecz wiecznie głodnego luksusów otoczenia monarchy.
Wielkie przyspieszenie
Przemiany postępowały w fenomenalnym tempie, choć były pełne zamętu i szokujących nierówności. Możni panowie wykupywali tereny zaraz pod miastem, budując tam wspaniałe pałace albo całe dzielnice i miasteczka, wyjęte spod jakiejkolwiek jurysdykcji.
Puchnąca w oczach Warszawa stała się chaotycznym zbiorem luźno powiązanych i nieprawdopodobnie odmiennych ośrodków. Stare Miasto, zamknięte za średniowiecznym murem, miało zaledwie dwanaście hektarów powierzchni, gęsto zabudowanej kamienicami i kościołami w nowoczesnym barokowym stylu.
Położone na północ od niego, nieobwarowane i pełne podupadłych drewnianych domków Nowe Miasto było tylko o dwa hektary większe. Gdy jednak w latach dwudziestych XVII wieku, w obawie przez atakiem Turków i Tatarów, całe przedmieścia postanowiono otoczyć ziemnymi wałami, trzeba było zamknąć w nich przeszło sto dwadzieścia hektarów powierzchni. A i tak nie wszystkie jurydyki znalazły się wewnątrz fortyfikacji.
Reklama
Miasto kontrastów
W połowie XVII stulecia, za panowania Władysława IV Wazy i w pierwszych latach rządów Jana Kazimierza, cała ta szachownica dzielnic i miasteczek mogła liczyć około trzydziestu tysięcy mieszkańców. Gdańsk ze swoją pięćdziesięciotysięczną populacją wciąż był większy. Przykładowo Paryż był już natomiast dla porównania metropolią niemal czterystutysięczną.
Pewien Anglik, który nieco wcześniej trafił do Warszawy, opowiadał ze zgrozą, że to najbrudniejsze miasto spośród wszystkich, w których bywał. Ale już Georg Braun, autor monumentalnej kolekcji przeszło pięciuset panoram i planów miast z całego świata, stwierdził z uznaniem: „Nie masz miasta nie tylko w Polsce, lecz w całej Sarmacji, które by z Warszawą porównać można”.
O tym, jak nieznana, dziwna i niejednolita wydawała się w tym czasie polska stolica, doskonale świadczą też zapiski osób towarzyszących Ludwice Marii Gonzadze – francuskiej małżonce Władysława IV, która przybyła do miasta w 1646 roku.
Francuskie zakonnice, zaproszone przez Ludwikę Marię nad Wisłę, opowiadały z zachwytem:
Budowle tutejsze [warszawskie] są tak wspaniałe i okazałe, żeśmy się dziwowały, że od samego Paryża nie zdarzyło nam się widzieć czegoś podobnego w żadnym z mijanych, cywilizowanych krajów. Wprawdzie większość tutejszych domów jest budowana z drewna, ale nie oznacza to ubóstwa, lecz wynika z powszechnego zdania, że domy drewniane są bez porównania zdrowsze od murowanych z cegły czy kamienia.
Warszawskie morze błota
Kronikarz podróży królowej z Francji do Polski, ksiądz Jean Le Laboureur nie był równie entuzjastyczny. O drewnianych kościołach i klasztorach pisał, że są „dość źle zbudowane”. Raziło go też „nieporządne”, niekontrolowane „rozprzestrzenienie” zabudowy. Słowem: chaos.
Ogółem polska stolica zdawała mu się niegotowa. Chwalił za to postępy. Miasto miało jego zdaniem pięknieć z roku na rok, pomnażać korzyści z handlu, dorabiać się nowych udogodnień.
Reklama
Jego sceptycyzm mógł poniekąd wynikać z pogody. Francuz zaznaczył, że Warszawy wciąż w pełni nie wybrukowano. Fakt ten niewątpliwie odpowiadał królowi Władysławowi. Gdy parę lat wcześniej polski monarcha odwiedził Wiedeń, trzeba było wieźć go nie przez miasto, ale bokiem, przy wałach, prosto do zamku, by niezwykle schorowany gość „nie tłukł się i nie trząsł po bruku”.
Dla ludzi nie tak czułych na wstrząsy warszawskie ulice stanowiły jednak prawdziwą zmorę. Po ulewach, a zwłaszcza w okresie roztopów, zamieniały się w rzeki błota. Przedarcie się przez nie wymagało wysiłku, niszczyło dobytek, brudziło stroje, a w skrajnych wypadkach groziło niemal utonięciem.
Zdziwieni obcokrajowcy notowali wręcz, że są w polskiej stolicy drogi, gdzie bajoro sięga koniom aż po brzuchy.
***
Tekst powstał w oparciu o moją nową książkę poświęconą niezwykłym kobietom XVII stulecia. Damy srebrnego wieku to historia wybitnych władczyń epoki baroku, ale też stołecznego miasta oraz kraju, do których trafiły. Publikację kupicie na Empik.com. Bibliografia tematu znajduje się w książce.