Z perspektywy wieków łatwo zapomnieć o tym, że decyzja o uczynieniu z Warszawy naczelnego ośrodka politycznego Rzeczpospolitej wyszła z zewnątrz. Została narzucona przez króla i szlachtę bez pytania warszawiaków o zdanie. Mieszkańcy miasta przez wiele dekad stanowczo – choć też bezskutecznie – się jej sprzeciwiali.
Ze wszystkich jako tako rozwiniętych, przynajmniej kilkutysięcznych polskich miast Warszawa leżała najbliżej serca Rzeczpospolitej. Nic więc właściwie dziwnego, że w roku 1569, w obliczu zacieśnienia unii polsko-litewskiej, przyjęto uchwałę, na mocy której przyszłe sejmy i wszystkie elekcje władców miały się odbywać właśnie tutaj.
Reklama
Decyzja wyszła od szlachty i była dla niej bardzo wygodna. Polscy panowie, przynajmniej ci spoza Małopolski, od dawna narzekali na forsowne podróże do Piotrkowa (gdzie zwyczajowo zbierały się sejmy) lub położonego zupełnie na uboczu kraju Krakowa. Przeciwko takim ekspedycjom tym bardziej występowali szlachcice z Litwy.
W efekcie decyzja nie tylko weszła w życie, ale była skrupulatnie respektowana. Od przyjęcia uchwały do połowy XVII wieku w Warszawie zorganizowano aż 85 sejmów, więcej niż jeden na półtora roku.
Narzucona decyzja
Właśnie to, dzisiaj nieco zapomniane, rozstrzygnięcie polityczne na dobre utorowało drogę do uczynienia z Warszawy naczelnego ośrodka, a wreszcie – faktycznej stolicy Rzeczpospolitej.
Wypada jednak podkreślić, że nowa rola została narzucona z zewnątrz. Samych warszawiaków nikt nie zapytał o zdanie. Warstwa uprzywilejowana nie zamierzała ich też oszczędzać.
Zwłaszcza w początkowych dekadach ludność rosnącej metropolii odnosiła się do jej nowego statusu z niechęcią czy wprost wrogością. Nic dziwnego.
Reklama
Zarekwirowane domy i złota młodzież
Na warszawskich mieszczan nałożono obowiązek użyczania prywatnych kamienic i domostw dygnitarzom, ilekroć ci sobie tego zażyczyli. I był to przymus powszechny, bo na sejmy przybywały nawet dziesiątki tysięcy ludzi — nie tylko oficjalni posłowie i urzędnicy, ale też magnackie świty oraz prywatne wojska, liczące często setki osób.
Stawiała się też gremialnie młodzież szlachecka. W kraju, gdzie coraz mniej ceniono formalną edukację, zwłaszcza wyższą, sejmy stanowiły rodzaj przyspieszonych kursów obycia i spraw państwowych.
Synom sobiepanów doradzano, jak pisał pamiętnikarz i towarzysz husarski Jan Chryzostom Pasek, by „przysłuchiwali się tam i przypatrywali rzeczom”, bo „wszystko w świecie publicznym jest cieniem wobec sejmów. Nauczysz się na nich polityki, nauczysz się prawa, nauczysz się tego, o czym w szkołach jako żywo nie słyszałeś”.
W efekcie przy okazji każdego sejmu po Warszawie kręciły się też rzesze „złotej”, szlacheckiej młodzieży, obojętnej na jakiekolwiek miejscowe prawa i przekonanej, że w zetknięciu z mieszczanami może pozwolić sobie na wszystko.
Piętno stołeczności
Przymusowe kwaterunki niosły z sobą straty, zniszczenia, niekiedy pożary, nawet bardzo niebezpieczne. Zdarzało się wręcz, że rozzuchwaleni magnaci burzyli ściany i łączyli domy, by zapewnić sobie większe siedziby. Nie obchodziło ich przecież, co będzie się dziać, gdy sejm dobiegnie końca, a oni wrócą na prowincję.
Za bracią szlachecką na wielkie zjazdy ciągnęły tłumy służby, żebraków, złodziei, prostytutek. Miasto każdorazowo pogrążało się w anarchii, a obrady nie trwały przecież parę dni, lecz tygodnie. Łącznie z okresem potrzebnym na przybycie wszystkich deputowanych, należało liczyć się z problemami nawet przez kilka miesięcy. I tak – przypomnijmy – co półtora roku.
Warszawa bardzo niewiele dostawała w zamian. Sprytni i wrogo nastawieni do plebejuszy ziemianie wozili ze sobą wszystko, co potrzebne, i jak ognia unikali kupowania zapasów od miejscowych. Nie było więc mowy o zarabianiu na sejmach.
Reklama
Iluzoryczne korzyści
Pewna zmiana nastąpiła dopiero, gdy na przełomie XVI i XVII wieku do Warszawy na stałe przeniósł się dwór królewski. Zaopatrywanie otoczenia władcy dawało nadzieję na spory zarobek. Nawet to była jednak często nadzieja iluzoryczna.
Wazowie, raz po raz wikłający się w zagraniczne wojny i rozmiłowani w zbytku, stale tonęli w długach. Władysław IV narobił ich już tak wiele, że zdarzało się, iż jego dworzanie nie mieli nawet z czego zapłacić za opał do zamku i jedzenie na królewski obiad. Warszawscy kupcy wszystko musieli wydawać na kredyt, a na zapłatę czekać do świętego nigdy. Ot przyjemność z mieszkania w stolicy.
***
Tekst powstał w oparciu o moją nową książkę poświęconą niezwykłym kobietom XVII stulecia. Damy srebrnego wieku to historia wybitnych władczyń epoki baroku, ale też stołecznego miasta oraz kraju, do których trafiły. Publikację kupicie na Empik.com. Bibliografia tematu znajduje się w książce.