Jednym z najważniejszych celów spiskowców, którzy w nocy z 28 na 29 listopada 1830 roku chwycili za broń i ruszyli do walki przeciwko Rosji było zabicie lub pojmanie wielkiego księcia Konstantego. Brat carów Aleksandra I oraz Mikołaja I uszedł jednak z życiem. O tym dlaczego nie wpadł w ręce Polaków pisze Sławomir Leśniewski w książce Powstanie 1830-1831. Utracone zwycięstwo?
Wieczór i noc z 28 na 29 listopada 1830 roku oraz pierwszy dzień powstania obfitowały w zdarzenia nieprzewidziane, w najwyższym stopniu dramatyczne, ale też chwilami wręcz tragikomiczne. Spiskowcy okazali się organizacyjnymi nieudacznikami, którym nie zabrakło jedynie odwagi i determinacji.
Reklama
Browar nie chciał się zapalić
Już na wstępie zawiódł sygnał do jednoczesnego wystąpienia, co spowodowało niepokój i zamieszanie; browaru Weissa na Czerniakowie nie udało się podpalić o oznaczonej godzinie, ba, jego w ogóle nie dało się podpalić! Stało się tak z powodu zupełnie prozaicznego — zabrakło odpowiednich materiałów.
Wysocki był przekonany, że podchorąży Wiktor Tylski, który miał wykonać owo zadanie, poradzi sobie z tym, wykorzystując zamiast prochu dość duży zapas słomy. Ale nawet gdyby ów zapas był o wiele większy, nie zdałoby się to na nic.
Zbutwiały i mocno zawilgocony drewniany browar oparł się ogniowi, tak że wybuchł jedynie niewielki, słabo widoczny, a przede wszystkim krótkotrwały pożar, i to kilkadziesiąt minut przed umówioną wcześniej godziną.
Wzbudził on co prawda zainteresowanie miejskich służb ogniowych — ówczesna Warszawa niemal w połowie składała się z drewnianej zabudowy i jej ludności ciągle towarzyszyła wielka obawa przed czerwonym kurem — ale nie zauważyli go dwaj najważniejsi spiskowcy: Urbański i Zaliwski. Słyszeli i widzieli, że w mieście coś się dzieje, ale nie dostrzegając sygnału, byli zupełnie zdezorientowani i wystraszeni.
Mieli prawo pomyśleć, że doszło do dekonspiracji i już za chwilę rozpocznie się akcja pacyfikacyjna ze strony Konstantego. Urbański, sparaliżowany strachem, nie zdobył się na żadne działanie. Również Zaliwskiego sytuacja przerosła i nie potrafił jej opanować.
„Zmarnował okazję zaskoczenia”
Przybiegali do niego gońcy, krzyczano o zdradzie, rozgorączkowani podporucznicy prosili go o podjęcie stanowczych decyzji o rozpoczęciu powstania bądź jego odwołaniu, on zaś nie był w stanie zdobyć się na nic. Wacław Tokarz w Sprzysiężeniu Wysockiego i nocy listopadowej poddał jego zachowanie bezwzględnej krytyce:
Reklama
Od Zaliwskiego zależało teraz wszystko. Tutaj nie było już wyboru. Cokolwiek stało się na południu, jakikolwiek los spotkał tam Wysockiego, na północy trzeba było zaczynać. Przecież o odwrocie z całej imprezy nie było już mowy. Tu, na północy, było rozstrzygnięcie, zwycięstwo. […]
Ale Zaliwski był duszą małą. Nie miał ani myśli płodnej, ani serca rzutkiego. Zawahał się, postanowił czekać i zmarnował okazję zaskoczenia. Przegrał w tej chwili i całe swoje wodzostwo, i możność na-rzucenia narodowi woli powstańczego związku. Do niego, nie do Wysockiego, nie do Urbańskiego, historia musi zwrócić to ciężkie oskarżenie.
W ekstremalnie trudnym momencie Zaliwski zawiódł. Kilkadziesiąt miesięcy później miał podejmować rachityczne, zupełnie nieudane próby powstańcze, dzięki czemu zapamiętała go historia, ale moment, w którym mógł zapisać się na jej kartach w zupełnie inny sposób, zaprzepaścił.
Wysocki bierze sprawy w swoje ręce
Słabość jego oraz Urbańskiego w decydującej chwili siłą rzeczy wysunęła na plan pierwszy toczących się lawinowo wydarzeń Wysockiego. Jak trochę pompatycznie napisał jego biograf, Tadeusz Łepkowski: „Na kilkadziesiąt minut losy Polski spoczęły w rękach podporucznika Piotra Wysockiego”.
Reklama
Sprostał temu wyzwaniu na tyle, na ile mógł to zrobić człowiek jego pokroju — osobiście odważny, ale jednocześnie niezbyt pewny siebie, „o przeciętnych zdolnościach i przeciętnej inteligencji”, dość ostrożnie podejmujący decyzje, a jednocześnie zdeterminowany do działania.
Wysocki nie załamał rąk nawet wtedy, gdy nieopodal Szkoły spotkał zdezorientowaną, w gruncie rzeczy mocno spanikowaną grupkę cywilów mających zaatakować Belweder. Miało być ich około pięćdziesięciu, zebrało się zaledwie kilkunastu pod komendą Nabielaka i Goszczyńskiego. Z ich udziałem rozbrojono paru rosyjskich szyldwachów, po czym zaopatrzony w karabiny rosyjskich junkrów niewielki oddziałek ruszył ku siedzibie wielkiego księcia.
„Panowie! Godzina zemsty wybiła”
Wysocki wbiegł zaś na piętro do sali wykładowej i wygłosił płomienną mowę do zebranych tam podchorążych. Jej wersje, w zależności od źródeł, nieznacznie różnią się od siebie.
Nawiązanie do miejsca chwały i śmierci Leonidasa oraz jego trzystu Spartan, jak u Goszczyńskiego, pojawia się niemal we wszystkich przekazach, ale być może bardziej zbliżona do prawdy jest wersja podana przez Juliusza Stanisława Harbuta w opracowaniu Noc listopadowa w świetle i cieniach procesu przed Najwyższym Sądem Kryminalnym. Wedle niej Wysocki wy-rzucił z siebie słowa:
Reklama
Panowie! Godzina zemsty wybiła, dziś albo zginąć, albo wrogów naszych zbić musiemy. Udajcie się na salę zbrojną po broń w największej cichości; ładunki znajdują się na sali jadalnej, kompanie wyborcze i inne działają z nami i czekają na nas. Dziś nie tylko u nas, ale i w innych krajach jest rewolucja.
Rozmijał się z prawdą; faktycznie byli osamotnieni i musieli liczyć tylko na siebie, ale w takich momentach prawda, której się nie chce usłyszeć, nie wzbudza raczej entuzjazmu.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Pierwsze strzały
Teraz wydarzenia nabrały tempa. Stu trzydziestu pięciu podchorążych (dwudziestu trzech przebywało na urlopach lub przepustkach), uzbrojonych i gotowych do walki, zgromadziło się przed budynkiem Szkoły. Jedynie trzydziestu pięciu bądź odmówiło wzięcia udziału w rewolcie, bądź później odłączyło się od oddziału Wysockiego, i to do nich, mimo że niektórzy zasilili potem powstańcze szeregi, miało przylgnąć hańbiące miano „duchów moskiewskich”.
Wbrew głosom części podkomendnych Wysocki nie zdecydował się zmusić do udziału w rewolcie junkrów, wśród których przeważali Polacy. Pierwsze strzały oddano do rosyjskich kirasjerów, którzy mieli zluzować warty. Zaraz potem podchorążowie zaatakowali koszary rosyjskich ułanów. O zaskoczeniu nie mogło być już mowy, ale w szeregach tych ostatnich, mimo że posiadali zdecydowaną przewagę liczebną, doszło do wielkiego zamieszania.
Pragnąc wykorzystać sytuację, Wysocki kontynuował walkę, ale nie mogąc przełamać oporu, zdecydował się wycofać ludzi i zaczekać na nadejście posiłków. W obawie przed okrążeniem nakazał odwrót ku pomnikowi Sobieskiego. Wierzył, że nie tylko Warszawa zerwie się do boju, ale uczynią to także regularne oddziały złożone z Polaków.
Sam wystawił się na niebezpieczeństwo
Przed postumentem pogromcy Turków rozgrzanych walką podchorążych czekał zimny prysznic. Spotkali tam oddziałek powracający z Belwederu. Goszczyński i Nabielak byli rozgoryczeni, gdyż uderzyli w próżnię i nie zdołali schwytać ani zabić wielkiego księcia. Stało się tak, mimo że on sam wystawił się na śmiertelne niebezpieczeństwo w sposób wręcz niepojęty.
Reklama
Jeszcze kilka tygodni wcześniej wielokrotnie odwiedzał wojskowe koszary, szczególnie pułków rosyjskich, sprawdzał stan gotowości wojska na wypadek możliwych, a wedle Rożnieckiego i jego agentów nieuniknionych niepokojów, i przewidując rozruchy, zalecał najwyższą czujność. Zabezpieczył się przed nimi rozkazem rozdania żołnierzom ostrych ładunków i utrzymywania w ciągłej dyspozycji do natychmiastowej akcji bojowej dwóch kompanii z każdego pułku.
Ale w ostatnich dniach listopada książę zmęczył się własną aktywnością, ciągłymi wyjazdami z Belwederu, rozstaniami z żoną, przestał też wierzyć w spływające na jego biurko każdego dnia raporty i uznał, że go straszą na wyrost dla jakichś własnych, nieznanych mu celów.
Konstantego pilnowało trzech żołnierzy
Wpisana w naturę Konstantego podejrzliwość obróciła się przeciwko niemu samemu, zawodząc w momencie, kiedy była mu tak bardzo potrzebna. W konsekwencji wieczór 29 listopada zastał cesarskiego brata niemal zupełnie bezbronnego w mieście, które już za chwilę miało podnieść żagiew buntu przeciwko potężnemu sąsiadowi.
Podczas obiadu spożywanego w towarzystwie żony i wychowawcy syna był „w doskonałym humorze”, a potem, niczego nie przeczuwając, uciął sobie drzemkę. Nie powinien się już z niej zbudzić; nad spokojem najważniejszego mieszkańca Belwederu poza nieuzbrojoną służbą czuwało trzech (sic!) żołnierzy, a raczej wysłużonych na wpół inwalidów, którzy w starciu z grupą spiskowców nie mieli żadnych szans.
Reklama
Przy takim stanie rzeczy również i Konstanty nie miał widoków na przeżycie, ale papierowe kalkulacje, jak to się często dzieje, okazały się nic niewarte w konfrontacji z rzeczywistością i plan uśmiercenia wielkiego księcia wziął w łeb.
Owszem, spiskowcom wydawało się, że go zabili i nawet głośnymi okrzykami między sobą obwieścili ten fakt, ale to nie Konstanty, lecz jego wierny sługa, ohydna kreatura i zarazem brat cioteczny Joanny Grudzińskiej, generał-major Aleksiej Andriejewicz Gendre, został przebity bagnetem.
Dlaczego Konstanty przeżył?
Dziwna pomyłka, gdyż księcia trudno było pomylić z kimkolwiek innym, nawet w panujących ciemnościach. Lecz to zapewne one, oddanie służby, brak zdecydowania spiskowców, a także ich słaba orientacja w terenie oraz nazbyt krótki czas na przeszukanie pomieszczeń belwederskich uratowały Konstantego.
Jeden z napastników znał dość dobrze ich rozkład, ale jak wolno przypuszczać, jego wiedza nie obejmowała tajnych przejść i ukrytych przed niepożądanymi oczami zakamarków, a pięć zaledwie minut, bo tyle trwał atak na Belweder, okazało się niewystarczające na dokładne przeszukanie budynku.
Reklama
Wersji sposobu ocalenia Konstantego było wiele, zapewne nie mniej niż dotyczących przemowy Wysockiego do podchorążych. Miał uciec tajnym podziemnym przejściem lub z pomocą żony, przebrany w jej suknie. W rzeczywistości zawdzięczał życie dwóm wiernym kamerdynerom oraz zaprzedanemu Rosjanom wiceprezydentowi Warszawy Mateuszowi Lubowidzkiemu, który na chwilę, za cenę otrzymania pchnięcia bagnetem i bliski śmierci, zdołał powstrzymać napastników.
Dał w ten sposób księciu czas niezbędny do ukrycia się w gabinecie, a następnie do wymknięcia się wewnętrznymi schodami do małego pokoiku służby na strychu. Tam, struchlały, nie dowierzając temu, co się właśnie wydarzyło, przeczekał napad. Fakty te zostały ujawnione już po powstaniu przed sądem badającym szczegóły napadu na Belweder.
Fatalne skutki
Konstanty zatem przeżył, co fatalnie zaważyło na losach powstania. Gdyby zginął lub chociażby dostał się do niewoli, najprawdopodobniej przekreślona zostałaby możliwość jakichkolwiek późniejszych prób ugodowych oraz zmarginalizowana rola żywiołów umiarkowanych i nieprzychylnych antycarskiemu wystąpieniu, czyli to wszystko, co w stopniu największym zaszkodzić miało powstaniu.
Gdyby w przedostatnią noc listopada Konstantego dosięgła kula lub ostrze szabli, a chociażby jakaś drewniana pałka rozłupała mu czerep, pozbawiając go życia, to — jak obrazowo napisał Jarosław Marek Rymkiewicz — „Trup leżałby w Belwederze i krew płynąca z tego trupa dałaby naszym dziejom inny kolor”. Z pewnością bardziej intensywny od tego, który przybrał bieg politycznych wydarzeń podczas powstania listopadowego.
Źródło
Artykuł stanowi fragment książki Sławomira Leśniewskiego pt. Powstanie 1830-1831. Utracone zwycięstwo? Ukazała się ona w 2023 roku nakładem Wydawnictwa Literackiego.