O godzinie 6:35 w dniu 7 kwietnia 1922 roku rozegrał się akt finałowy historii pierwszych seryjnych zabójców II Rzeczypospolitej. Szczepan Paśnik zabił w okolicach Warszawy przynajmniej siedem kobiet. Żona Józefa bez zająknięcia asystowała mu w zbrodniach. Oto jaki koniec spotkał zbrodnicze małżeństwo.
Poniższy tekst stanowi fragment mojej nowej książki, poświęconej między innymi sprawie Szczepana i Józefy Paśników. „Seryjnych morderców II RP” możecie kupić TUTAJ.
Reklama
On uśmiechnął się i głęboko ukłonił sądowi, „jakby dziękując za ten wyrok”. Nie zdradzał ani śladu zaskoczenia. Ona łkała cicho, zalana łzami. Skuliła się i nawet nie próbowała protestować. Nic dziwnego, że wielu siedzących dalej gapiów, którzy widzieli tylko jej szczelnie owiniętą chustą głowę, twierdziło później, że przyjęła decyzję „ze spokojem”.
„Nie płacz głupia! To nic strasznego! To nic…” — mężczyzna szturchnął żonę i teatralnie, jakby na pokaz, zarechotał. „Widocznie obserwował dużo wypadków śmierci i przyszedł do przekonania, «że to nic»” — komentował sprawozdawca sądowy poczytnej „Gazety Porannej 2 Grosze”. Beztroska i spokój skazańca wyraźnie mu imponowały, ale jednocześnie też — budziły grozę.
„Śmieje się! Jak widmo, jak szatan…” — podkreślał zaaferowany. Nie tego oczekiwał po człowieku, który właśnie otrzymał najwyższy wymiar kary, bez prawa do apelacji.
„Mnie tam wsio rawno”
„W imieniu Rzeczypospolitej… na zasadzie artykułów… skazać na karę śmierci przez rozstrzelanie… Wyrok ostateczny. Zamykam posiedzenie” — ogłosił przewodniczący trzyosobowego składu sędziowskiego. Ten sam wyrok usłyszała też ona. Małżonkowie umrzeć mieli wspólnie, nazajutrz o świcie.
Inny dziennikarz twierdził, że na twarzy mężczyzny malowała się drwina, pogarda. Podobno ktoś zdążył rzucić w jego stronę: „Panie… nastraszył się pan bardzo?”. „Ja? A to czego? Wielka rzecz. Mnie tam wsio rawno” — brzmiała odpowiedź.
W końcu i żona „ledwo dotąd widziana pod chustką, pod sam nos zawiązaną, ukazała roześmiane oblicze”. Może naprawdę nabrała otuchy; może tylko chciała sprawić przyjemność mężowi, który w swoim ostatnim słowie podkreślał, że ona jest niewinna. A kto wie, może wciąż się łudziła, że nieodwołalną decyzję uda się jeszcze cofnąć.
Reklama
Musiała przecież zdawać sobie sprawę, że prasa początkowo stała po jej stronie. Niektórzy pismacy twierdzili nawet, że trudno zarzucić jej coś więcej niż tylko to, że nie złożyła doniesienia, gdy zaczęła podejrzewać, iż mąż ma na sumieniu jakieś przestępstwo. Prokuratura też na dobrą sprawę nie próbowała udowadniać, że oskarżona ma krew na rękach. A poza tym kto to widział, by w Polsce rozstrzeliwać kobiety?
„O ile nie została ułaskawiona”
Dwoje obwinionych, dwaj adwokaci. Zarówno jego obrońca, jak i jej natychmiast złożyli prośby o ułaskawienie do Naczelnika Państwa. W pierwszym przypadku była to tylko formalność. Nikt nie brał pod uwagę, że Józef Piłsudski powstrzyma egzekucję zwyrodniałego zbrodniarza. Sytuacja kobiety nie była równie oczywista.
W porannych gazetach, które wypuszczono do druku nocą, pisano, że skazana raczej nie szła na śmierć ze stoickim spokojem… „o ile nie została ułaskawioną”. Statystyka pozwalała się łudzić: Marszałek uwalniał od egzekucji nawet co trzeciego przestępcę.
Niewielu dziennikarzy rwało się do tego, by osobiście śledzić dalsze losy skazańców. Co innego przesiadywać w sądowej ławie, a co innego — zwlekać się z łóżka po ciemku i pędzić na pole straceń. Jeden chętny zamierzał jechać, ale „w celach beletrystycznych”. Inni wyłamywali się, przekonani, że starczy po fakcie przepytać gapiów.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Kto dotarł na miejsce? Chyba reporter „Rzeczpospolitej”, bo gazeta zamieściła relację jeszcze tego samego dnia i nie szczędziła detali. Kontakt z kimś, kto był pod szafotem, musiał mieć też zawsze dobrze poinformowany, choć drukowany w Krakowie, „Ilustrowany Kuryer Codzienny”. Najdokładniejsze sprawozdanie z tej nocy i tego poranka ukaże się jednak dopiero w dwanaście lat później, w odcinkowej serii Dzieje upiornego małżeństwa publikowanej na łamach „Expressu Wieczornego Ilustrowanego”.
„Nie wiem, co »tam« będzie, wiem, co tu jest”
Także prokurator Rettinger, który pełnił rolę oskarżyciela publicznego, wolał się wyspać. Na miejsce straceń oddelegował początkującego kolegę, by ten już od piątej rano pilnował przygotowań. Przed nim zaś wszystko miały przyszykować zatrudnione w prokuraturze kancelistki. Wyrobić odpowiednie dokumenty, powiadomić właściwe czynniki.
Reklama
Małżonków z gmachu sądu przewieziono z powrotem do aresztu. Nie tylko pod obstawą, ale wręcz pod lufami. Nie można było przecież przewidzieć, do czego spróbuje się posunąć drapieżnik zapędzony w ślepy zaułek. Jeszcze zanim podjechał więzienny furgon, do skazanych podszedł „miejscowy ksiądz sądowy” i zaproponował mężczyźnie „zrobienie rachunku z sumieniem”.
Ten odmówił, jak gdyby niepewny, jakiego boga powinien próbować przebłagać. „Mam czas do rana. Przecież nie wiem, co »tam« będzie, wiem, co tu jest”– odpowiedział. Wreszcie pod gmachem pojawił się wóz. „Konni policjanci wyjmują rewolwery. Skazańców wsadzają do karetki i cały orszak rusza” — relacjonowała „Gazeta Poranna 2 Grosze”.
Pięćdziesiąt papierosów, ale bez wódki
Było popołudnie, nie później niż piętnasta czy może szesnasta, gdy kawalkada dotarła do aresztu. Małżonków umieszczono w odrębnych celach. On poprosił o pięćdziesiąt papierosów i o butelkę wódki. Pety dostał, ale alkoholu mu odmówiono.
Był spokojny, około dziesiątej wieczorem zasnął. Obudzono go nieco ponad godzinę później, gdy nadeszła wiadomość z Belwederu.
Naczelnik Państwa „nie skorzystał z prawa łaski” — ani w jego, ani w jej przypadku. Na skazanym mężczyźnie wiadomość „nie wywarła większego wrażenia, jednak więcej nie zasnął, a na zapytanie, czy życzy sobie pociechy religijnej odpowiedział potakująco”.
Przez kolejne godziny siedział prawie nieruchomo, paląc papierosa za papierosem. Ksiądz przyszedł do jego celi o trzeciej nad ranem. Rozmawiali przez pół godziny i podobno przestępca pojednał się ze stwórcą. Zdążył też podyktować i podpisać testament.
Reklama
„Jak uderzenie gromu”
Kobieta, w przeciwieństwie do męża, w ogóle nie była w stanie zmrużyć oka. Nie mogła też usiedzieć w miejscu. „Wstawała co kilka minut z pryczy, biegała z kąta w kąt, padała znów na twarde posłanie i zaczynała głośno zawodzić”. Wciąż miała resztki nadziei. Wiadomość, że nie zostanie ułaskawiona, była dla niej „jak uderzenie gromu”.
— „Za co mnie mordujecie? Czy człowiekowi nie trzeba przebaczyć?” — zapytała, od nikogo chyba nie doczekując się odpowiedzi. Błagała o księdza. Kapelan więzienny został już wezwany do jej męża, obudzono więc innego duchownego. Przebywał z nią przez godzinę, gdy wychodził, łapała go jeszcze za sutannę.
Około trzeciej „prosiła ażeby przynieść jej ciepłe palto, bo marznie”. Naczelnik aresztu kazał spełnić życzenie, palto wydano z magazynu. Potem znowu prosiła o posługę. Podobno spowiedź zadziałała na nią „uspokajająco”. Nie na długo jednak, bo o czwartej do obu cel przybyli policjanci, „zawiadamiając, że trzeba już wybierać się w drogę”.
Ona znów drżała na całym ciele, była śmiertelnie blada. Opatuliła się chustą, po czym zaczęła prosić, by pożyczono jej szal, „bo strasznie jest zimno”. Wspominano później, że „ledwo wlokła nogami”.
„Patrz, to nasze groby”
Małżonków znów umieszczono w jednej karetce więziennej. Kobieta przez całą drogę łkała. Mąż, tak jak przedtem, bez ustanku kurzył papierosy. Miejsca egzekucji nie trzeba było wskazywać. Miała się odbyć tam, gdzie zawsze — na stokach warszawskiej Cytadeli.
7 kwietnia słońce wyłoniło się zza horyzontu równo o godzinie szóstej. Było pochmurno i zimno. Słupek rtęci na termometrach nieznacznie przekraczał zero. Na wzgórzu czekał już w pogotowiu pluton żołnierzy. Polskie prawo nie przewidywało urzędu kata, wszystkie egzekucje były więc przeprowadzane przez wojsko. Strzelali młodzi chłopcy, poborowi.
Reklama
Prasa ubolewała, że chyba tylko ze „względu oszczędnościowego” ci, których powołano „do obrony ojczyzny”, musieli odgrywać budzącą zgrozę rolę. Na razie jednak nic nie zapowiadało zmiany.
W bramie cytadeli na skazańców oczekiwał też kapelan twierdzy, ksiądz Przyjemski. To on, w asyście dwudziestu policjantów, odprowadził małżonków na miejsce, w którym mieli zginąć.
Mężczyzna szedł równo, o własnych siłach. Kobietę trzeba było trzymać pod ręce. „Wolałabym całe życie siedzieć w więzieniu, niż iść tak na śmierć” — powiedziała w którymś momencie. A potem stanęła jak wryta, podniosła rękę i łamiącym się głosem dodała:
— „Patrz, to nasze groby…”.
„Nie płacz stara”
Na wzgórzu, zaraz obok szafotu, rzeczywiście czekały już dwie wykopane jamy i dwie trumny. On próbował uspokajać żonę. Podobno nawet żartował: „Nie płacz stara. Myślą o nas, już szlafroki nam szykują”.
Reklama
Oboje wysłuchali wyroku odczytanego przez przedstawiciela prokuratury. Oboje też ucałowali podsunięty im krzyż. Podobno „aż do chwili wykonania wyroku zachowywali się nadzwyczaj spokojnie”.
Kobieta miała być rozstrzelana pierwsza. Zawiązano jej oczy, omdlała, zanim żołnierze przystąpili do swego obowiązku.
„Salwa z dwunastu karabinów i najokrutniejsza zbrodniarka w Polsce padła, zalewając się krwią” — opisywał po latach Jerzy Zdan na stronach „Expressu Wieczornego Ilustrowanego”. Twierdził też, że mąż straconej „trzymał twarz w rękach”. Mimo wszystkich czynów, których dokonał, na tę jedną śmierć nie chciał patrzeć.
Pierwsza i ostatnia
Spoglądali natomiast inni. Na stoku zebrały się grupki pracujących w okolicy robotników. Było też sporo „żądnych wrażeń” warszawiaków, których nie odstraszyły ani chłód, ani dystans dzielący Cytadelę od centrum miasta. Jak podkreślił dziennikarz „Rzeczpospolitej”, wśród świadków egzekucji „po raz pierwszy” zauważono panie. I może trudno się dziwić, skoro w wolnej Polsce jeszcze nigdy nie stracono kobiety.
Zdaniem niektórych był to zarazem ostatni w historii kraju przypadek, gdy na kobiecie wykonano wyrok śmierci za „pospolite” przestępstwo, nie licząc oczywiście dętych procesów z czasów okupacji i PRL-u.
Ciało „sprzątnięto”, a miejsce zbrodniarki zajął jej mąż. Poprosił, by jemu nie zawiązywano oczu, ale „życzeniu temu odmówiono”. W ostatnich chwilach widział tylko ciemność. Zanim odgłos strzałów dotarł do jego uszu, był już martwy.
Była godzina szósta trzydzieści pięć. Akt finałowy historii pierwszych seryjnych zabójców II Rzeczypospolitej. Choć sto lat temu nikt by ich w ten sposób nie określił.
Całą historię zbrodniczego małżeństwa Paśników możecie poznać TUTAJ.
Reklama
Źródło
Tekst stanowi fragment książki Kamila Janickiego pt. Seryjni mordercy II RP (Wydawnictwo Literackie 2020). Możecie ją kupić na przykład w Empiku.
Także w książce znajdziecie bibliografię do sprawy paśników i źródła wszystkich przytaczanych cytatów.