Na kartach książki Seryjni mordercy II RP opisałem ze szczegółami sprawy czterech zwyrodniałych zbrodniarzy, których czyny zawładnęły wyobraźnią dawnych Polaków. Nie znaczy to jednak, że w II RP było tylko tylu seryjnych zabójców. Rzeczywista liczba jest wprost nieprawdopodobna.
W innym tekście opowiadałem już o narodzinach określenia „seryjny morderca”. Wbrew twierdzeniom anglosaskich autorów nie powstało ono w Ameryce ani w Anglii. Ma metrykę już przedwojenną. Sporadycznie używano go w latach 30. XX wieku, zwłaszcza w Niemczech. Termin nie zdobył jednak popularności, bo nie odpowiadał warunkom epoki.
Reklama
Co oznacza termin „seryjny morderca”?
Według obecnych definicji seryjny morderca to taki, który zabił przynajmniej trzy osoby, niejednocześnie. Poszczególni autorzy dodają inne, często wzajemnie sprzeczne kryteria. Twierdzą na przykład, że zbrodnie powinien dzielić przynajmniej miesięczny odstęp, albo — że nie powinny następować w tym samym miejscu.
Niekiedy pisze się też o kwestii motywów. Są specjaliści, którzy obstają przy tym, że seryjny morderca nie może kierować się czytelnymi, a zwłaszcza merkantylnymi przesłankami. Zbrodnie powinny mieć podłoże psychologiczne, nie zaś finansowe lub nawet osobiste.
Takie zawężanie grona sprawców budzi jednak ostry sprzeciw. Zwłaszcza że tylko z rzadka da się z całą pewnością wykryć i zrozumieć motywacje wielokrotnego zbrodniarza. Jeśli nie są one czytelne dla samego mordercy (może on kierować się erotyczną żądzą, ale zarazem wierzyć, że zabija tylko z chęci zysku), to tym bardziej nie mogą być jasne dla organów śledczych.
Tylko kryterium ilościowe spotyka się z ogólną aprobatą. Ono tymczasem dla opisu zbrodni międzywojnia jest… niemalże bezużyteczne.
Reklama
Epoka zbrodni
Dzisiaj uważa się, że trzy zabójstwa tworzą „serię”, bo jest to liczba anormalnie wysoka, wymuszająca oceny odrywające się od przyziemnych przesłanek. Niejako odruchowo przyjmujemy, że jeśli człowiek zabił trzykrotnie, w dłuższym odstępie czasu, to nie mógł działać w gniewie lub tylko dlatego, że pragnął się wzbogacić.
Trzy zabójstwa już jasno sygnalizują głębokie zaburzenia, czerpanie satysfakcji z samego aktu odbierania życia. I gotowość — a nawet konieczność — dokonywania kolejnych mordów. Tak jest jednak w naszej względnie spokojnej, bezpiecznej, nienawykłej do bandytyzmu i już tylko mgliście pamiętającej wojnę totalną rzeczywistości.
W przedwojennej Polsce — a szerzej też w Europie — zbrodnia była bez porównania bardziej powszechna, a życie ludzkie przerażająco mało warte. Pytanie o to, ilu seryjnych morderców grasowało w II Rzeczypospolitej, należałoby ustawić w tym samym szeregu, co dociekania odnośnie liczby takich zbrodniarzy na przykład… na „dzikim Zachodzie” Stanów Zjednoczonych.
W sytuacji, gdy mordować można łatwo i bezkarnie, gdy strzelanie do ludzi nie wiąże się z konsekwencjami, a z zabijania da się uczynić zyskowną pracę, definicje właściwe dla cywilizowanych czasów tracą rację bytu. Czy dowolny bandzior napadający na osamotnione wioski w Arizonie był seryjnym mordercą, jeśli każdorazowo kładł trupem paru ludzi? Czy tych, którzy wysadzali tory i przypuszczali krwawe ataki na pociągi też należy zrównywać z „Kubą Rozpruwaczem”? A co z „kowbojami” ochoczo mordującymi rdzennych Amerykanów?
Bardzo dziki wschód
Te pytania wcale nie balansują na granicy absurdu. I nie są oderwanie od polskich realiów.
Szczepan Paśnik, którego historię opisuję szczegółowo na kartach mojej nowej książki pt. Seryjni mordercy II RP w 1922 roku zabił pod Warszawą przynajmniej siedem kobiet. Zarzekał się, że pastwił się nad ofiarami i odbierał im życie, bo liczył, że przy którejś z kolei wreszcie znajdzie większy zwitek banknotów. U niego zboczona żądza zabijania konkurowała z chęcią zysku. W przypadku innych zbrodniarzy ta druga wyraźnie brała górę.
Reklama
O liczbie wielokrotnych morderców działających w przedwojennej Polsce nic chyba nie świadczy lepiej niż dalsze losy policjantów, którzy doprowadzili Szczepana Paśnika i jego nie mniej zwyrodniałą żonę przed oblicze sprawiedliwości. Dwóch ludzi wyśledziło seryjnego mordercę. I obaj padli następnie pod strzałami innych zbirów, którym można by z powodzeniem przyczepić taką etykietę.
Krwawy Popielarz
Wywiadowca Antoni Bednarek zginął z rąk Aleksandra Popielarza. Mężczyzna ten karierę przestępczą zaczął od kłusownictwa. Gdy na jego trop wpadł syn leśniczego — Popielarz bez wahania go zastrzelił. Gdy pokłócił się ze wspólnikiem, oddał w jego kierunku sześć strzałów, które tylko cudem nie okazały się śmiertelne. Także w przypadkowej konfrontacji z szukającym go policjantem nie okazał litości.
Bednarek natknął się na przestępcę w okolicy dworca kolejowego. Bandyta nawet się nie zastanawiał. Ledwie dostrzegł, że jest śledzony, wyszarpnął broń zza pazuchy i strzelił wywiadowcy prosto w głowę.
W międzyczasie Popielarz, przezywany Krwawym Alkiem i ponoć znany z tego, że na amerykańską modłę nigdy nie rozstawał się z krawatem i muszką, dokonał kilkudziesięciu kradzieży i włamań. Grasował od 1922 do 1925 roku. Gdy policjanci wreszcie go osaczyli, nie dał się wziąć żywcem.
Zginął w strzelaninie, w której zadał rany jednemu funkcjonariuszowi. W wymianie strzałów zginęła też znajdująca się w pobliżu siedmioletnia dziewczynka. Popielarz nie żył, więc też nie podejmowano dalszych działań w jego sprawie. I nigdy nie ustalono, ile istnień ludzkich naprawdę miał na sumieniu.
„Miał na sumieniu zabójstwo kilku policjantów”
Drugi policjant ze sprawy Paśnika znalazł się w łudząco podobnych opałach. Przodownik Józef Sikorski zetknął się z Kazimierzem Kozińskim. I dostał od niego kulę prosto w twarz. Na łamach współczesnego magazynu „Policja 997” Kozińskiego scharakteryzowano krótko:
Reklama
Miał 27 lat, gdy zabił po raz pierwszy. Kilka miesięcy później na liście jego ofiar było już 10 osób, wśród nich policjanci. 12 maja 1932 roku został osaczony na stacji PKP w Jabłonnie.
Koziński miał na sumieniu więcej potwierdzonych ofiar niż którykolwiek z seryjnych zabójców w klasycznych rozumieniu, jakich opisuję na łamach mojej książki: Paśnik, Tadeusz Ensztajn (sądzony w 1932 roku) czy Ferdynand Grüning (skazany zaraz przed wybuchem II wojny światowej). Ale wśród bandytów wcale nie był rekordzistą. Na „dzikim wschodzie” grasowali ludzie o wiele groźniejsi.
50 zbrodni w jednym roku
Porażająco wygląda chociażby bilans występnej działalności tak zwanej szajki braci Góralskich. Grupa ta w lutym 1922 roku poddała torturom i wymordowała wszystkich niemal domowników w zagrodzie młynarza w Skolimowie.
Ludwik Kurnatowski, wiceszef warszawskiego Urzędu Śledczego, na którego barki spadło śledztwo w tej sprawie, referował później, iż gang Góralskich w ciągu jednego roku dopuścił się łącznie jeszcze pięćdziesięciu innych przestępstw. Wymienił chronologicznie trzydzieści z nich. Tylko na tej liście widnieje siedem trupów:
Reklama
4) We wsi Bolesławice Leśne, gm. Lipie, pod Grójcem obrabowany i zamordowany został gospodarz Rusinowski przez polanie naftą i podpalenie.
5) We wsi Tarbowice, pow. brzezińskiego rabunek i śmiertelne poranienie.
9) We wsi Petrykozy, pow. grójecki zabicie młynarza, rabunek, przy pościgu poranienie policjanta.
15) We wsi Wichrac, gm. Lechowiec, rabunek, przy czym podlali gospodarza naftą i podpalili.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
16) We wsi Bogdanka, pow. brzezińskiego, rabunek, przy czym śmiertelnie został poraniony gospodarz.
17) W lesie Ławisza, pow. będzińskiego, w trakcie rabunku przy ostrzeliwaniu się Walenty Góralski przez omyłkę zabił swego brata Bronisława Góralskiego.
21) We wsi Przyłuski, pow. Rawski, rabunek i zabójstwo gospodarza.
Pod innymi punktami komisarz wspomniał liczne ciężkie pobicia, postrzelenia, a nawet przypadek, gdy banda napadła na syna człowieka, którego… wcześniej spaliła żywcem. Członków gangu stopniowo wyłapywano i zabijano w obławach. Najdłużej działał Walenty Góralski. „Pojmano go w grudniu 1922 roku, a rozstrzelano w styczniu 1923” — pisał Ludwik Kurnatowski.
Porażający bilans
Jego śmierć nie była żadną przestrogą dla innych zbrodniarzy. Masowi mordercy stale podnosili głowy. Wielu, jak choćby Nikofor Maruszeczko (kilka morderstw, zwłaszcza rabunkowych, powieszony w 1938 roku), budziło wielką, niezdrową fascynację prasy. Łącznie bandytów, którzy dzisiaj mogliby zostać uznani za seryjnych morderców, było w przedwojennej Polsce przynajmniej kilkudziesięciu. A pewnie nawet więcej.
Reklama
Do tego dochodziły jeszcze wszystkie „fabrykantki aniołków”, prowadzące półjawną, morderczą działalność dla pieniędzy w każdym niemal dużym mieście. I mające niemały udział w stworzeniu ponurej statystyki, według której co drugie nieślubne dziecko nie dożywało dorosłości.
Liczba zbrodniarzy była tak ogromna, że prokuratorzy i śledczy ani myśleli analizować, co pcha człowieka do popełnienia aż trzech morderstw. Bo „aż” przed wojną należałoby podmienić na „tylko”.
Źródło
Tekst stanowi rozbudowany fragment epilogu mojej książki: Seryjni mordercy II RP. Przypisy i szczegółowa bibliografia znajdują się na kartach tej pozycji. Możecie ją kupić np. w Empiku.