Ślub ze schorowanym i gburowatym polskim królem, Władysławem IV Wazą, przyniósł Ludwice Marii Gonzadze pasmo rozczarowań. Już podczas powitania monarcha – sam cierpiący na otyłość i oceniany jako wyjątkowo brzydki – głośno skrytykował wygląd oblubienicy. Podczas uczty weselnej nie odezwał się do niej ani razu. „Królowa, przybita sytuacją, powiedziała cicho, że lepiej by jej było wrócić do Francji” – zanotowała jej przyjaciółka z ojczyzny.
Potwierdzenie ślubu księżniczki Nevers i Rethel z królem Polski Władysławem IV Wazą (zawartego przez pośrednika już wcześniej) odbyło się 10 marca 1646 roku. Kolejne dni nie przyniosły żadnej poprawy. Ani w nastroju króla, ani w nastawieniu jego małżonki.
Reklama
Krzywił się z bólu
W niedzielę 11 marca odbył się oficjalny bankiet. Było tłumnie i bogato, nawet prasa zagraniczna podkreślała huczność zabaw. Król zadbał jednak o to, by atmosfera, przynajmniej w jego bezpośrednim otoczeniu, pozostała markotna. Władysław IV, niezdolny samodzielnie chodzić, został zaniesiony przed stół zastawiony piramidami z cukru. Krzywił się z bólu, był ponury, unikał rozmów.
Gdy zabawy dobiegły końca, został odniesiony do sypialni. Ludwika Maria natomiast znów zasiadła na reprezentacyjnym krześle i przyjmowała jednego po drugim najdostojniejszych gości. Senatorowie z małżonkami, reprezentanci patrycjatu, zagraniczni posłowie — wszyscy oni sunęli na zamek, by pokłonić się nowej pani, wręczyć jej zwyczajowe prezenty i wywrzeć jak najlepsze pierwsze wrażenie.
Dary okazały się piękne i niezwykle kosztowne. Jeden z Francuzów szacował wartość wszystkich kobierców, klejnotów, łańcuchów i kunsztownych bibelotów na czterysta tysięcy złotych monet. Oczywiście przesadzał. Ale czy bardzo?
Królowa przyjmowała gości przez całe trzy dni, a poza tym otrzymała też zapisany zawczasu w kontrakcie małżeńskim „dar poranny” od męża. I to mimo że ten, zgodnie z tradycją, powinien był zostać przekazany dopiero w następstwie skonsumowania związku.
Reklama
Zły omen
Gonzagówna z miejsca pomnożyła prywatny majątek. Z królem małżonkiem nie szło jej jednak równie dobrze jak z pieniędzmi. Po prawdzie nie szło w ogóle. Udział w ceremonii i weselu bardzo osłabił Władysława. Znów zaległ w łóżku, odmawiając opuszczania apartamentów.
Ludwika Maria zobaczyła go ubranego dopiero po paru dobach, zresztą wciąż na posłaniu. O tym, by monarcha próbował stawać o własnych siłach, w ogóle nie było mowy.
Dla królowej niezmiennie był opryskliwy. W pierwszą noc po ślubie śniło mu się, że przy czytaniu spadły mu okulary, a gdy się po nie schylił, wypłynęło mu lewe oko. Koszmar uznał za zły omen; przepowiednię potwierdzającą, że małżeństwo z Francuzką stanowiło pomyłkę.
Talent wymowy
Rozmowy były tym bardziej zdawkowe i urywane, że królowi i królowej brakowało wspólnego języka. Władysław IV nie znał francuskiego. Ludwika Maria natomiast, mimo zapowiedzi, nie poczyniła większych postępów w nauce polskiego: języka, o którym w XVII wieku obcokrajowcy wprost mówili, że jest tak trudny, iż nie da się go ująć w ramy gramatycznych reguł.
Reklama
Co ważniejsze, także lekcje włoskiego (którym szczególnie chętnie posługiwał się Waza) przyniosły ograniczone skutki. Władczyni chełpiła się, że potrafi pisać bez najmniejszych przeszkód, niemniej jej dykcja i zasób słów pozostawiały bardzo wiele do życzenia.
Władysław IV otwarcie szydził ze sposobu, w jaki Gonzagówna się wysławiała. I jeśli wierzyć sekretarzowi Pierre’owi Des Noyers, był w stanie zrozumieć najwyżej połowę z tego, co próbowała mu powiedzieć.
Ludwika Maria zdawała sobie sprawdę z problemu. W listach do francuskich przyjaciółek zwierzała się, że brakuje jej „talentu wymowy” i że bardzo nad tym boleje, bo polskiemu królowi „szczególnie imponują osoby wymowne”.
„Mówi się, że powinnam być nieco bardziej śmiała”
Rzadkie i krótkie konwersacje nie napawały Francuzki optymizmem. Tym bardziej nie mogły jej cieszyć nieprzystojne komentarze i docinki. Początkowo starała się ukrywać swoje krzywdy. Do patrona małżeństwa i dotychczasowego mocodawcy, kardynała Mazzariniego pisała, że jest szczęśliwa, a w Polsce „wszystko przeszło jej oczekiwania”.
Reklama
Nie należała jednak do kobiet zdolnych długo taić zgryzoty i uśmiechać się pomimo łez cisnących się do oczu. Dworzanie notowali, że najjaśniejsza pani często miała powieki zapuchłe od płaczu. O cierpieniach dobrze wiedział poseł francuski w Warszawie hrabia de Brégy, szybko więc poznał je także i Mazarin. Żaden z protektorów Ludwiki Marii nie okazywał jednak zrozumienia.
Mieli pretensje do królowej, że za mało robi, by przypodobać się mężowi, by go w sobie rozkochać i zachęcić do cielesnych rozkoszy. Lub przynajmniej do jednej nocy poślubnej.
„Mówi się, że powinnam być nieco bardziej śmiała w stosunku do króla” — odpowiadała rozżalona królowa w liście do pierwszego ministra Francji, nadanym pod koniec marca. — „Ale na miłość boską, nie potępiajcie mnie. Pamiętajcie, że jestem tu zaledwie piętnaście dni”.
Krytyka spadła na Ludwikę Marię także wtedy, gdy faktycznie usiłowała zwrócił na siebie uwagę monarchy, okazać zainteresowanie jego sprawami i chęć pomocy. Hrabia de Brégy uważał, że zamiast być zalotną i uległą, jej wysokość okazywała się wścibska, a przede wszystkim niedyskretna.
„Królowa używa procederu, którym się naraża królowi” — raportował do Paryża. — „Mianowicie zbyt ciekawie dopytuje się o wszystkie poczynania króla i oznajmia mu za pośrednictwem pokojowych, że uważa się za niekochaną. Na ostatniej audiencji powiedział mi król, że królowa nie powinna wątpić w jego uczucia”. A przede wszystkim — nie powinna z niczego zwierzać się służbie.
„Słuszne powody do melancholii”
Pretensje docierały do monarchy przez pośredników i taką też drogą jego odpowiedzi wędrowały do obecnej w murach tej samej rezydencji Ludwiki Marii.
Reklama
Relacje między małżonkami pozostały znikome, a królowa miała wszelkie powody „czuć się niekochana”. Władysław nie chciał jej widywać, nie próbował jej poznać, ani tym bardziej nie zająknął się o fizycznym dopełnieniu związku, choć od ślubu mijały kolejne tygodnie.
„Wydaje mi się oziębły” — zanotowała Gonzagówna w jednym z listów do Mazarina. W innym zwierzała się w przypływie wyjątkowej szczerości: „Chwilami słabnie mój rozsądek do tego stopnia, że czuję się usposobiona tak, iż rzuciłabym to wszystko”.
Nawet dworzanin Władysława, dobrze już znający królową Stanisław Oświęcim, przyznawał, że miała ona „słuszne powody do melancholii”. Zdaniem pamiętnikarza nie chodziło tylko o to, że król od pierwszego wejrzenia zraził się do połowicy, „stracił serce do niej”. Przede wszystkim otoczenie Wazy z rozmysłem wykorzystywało jego humorzastą, podejrzliwą naturę.
„Złośliwe sztuczki” królewskich kochanek
Władysław był konsekwentnie nastawiany przeciw Ludwice Marii. Zdaniem Oświęcima schorowanym monarchą manipulowały „białogłowy, które we wdowieńskim jego stanie prywatnych z nim zażywały uciech i konwersacji”. Słowem, jego kochanki, w znacznej części dwórki poprzedniej królowej.
Reklama
Władca „nie chciał z nimi zerwać” mimo ponownego małżeństwa. Odmawiał skonsumowania sakramentalnego związku, zasłaniając się zbyt słabym zdrowiem. Dla metres znajdował jednak siły nawet wtedy, gdy puchły mu nogi, a migreny rozsadzały czaszkę.
Kobiety goszczące w monarszej łożnicy wyczuwały oczywiście zagrożenie ze strony nowej pani, bały się porządków na dworze. „Złośliwymi sztuczkami” niszczyły więc renomę Ludwiki Marii i rzucały na nią często zupełnie fałszywe oskarżenia. Podobne intrygi leżały też w interesie niektórych urzędników królewskich.
Profesor Ryszard Mienicki, autor klasycznej pracy poświęconej słabościom drugiego Wazy na polskim tronie, podkreślał, że miał on przynajmniej kilku „stręczycieli królewskich”.
Nałożnice sprowadzał mu marszałek nadworny Adam Kazanowski, w ten sposób utwierdzając własną pozycję na dworze. Podobnie kuchmistrz wielki koronny Andrzej Mniszech „usługiwał Władysławowi o wiele zdrożniejszymi łakociami od kuchennych”. Byli i inni „dostawcy zakazanego owocu do stóp tronu”. I żadnemu nie opłacało się, by uduchowiona, rygorystyczna królowa zaczęła mieszać im szyki.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
„Ja jedna jestem do rzeczy”
„Mam wiadomości z różnych stron o czynionych przeciw mnie zabiegach” — przyznawała Ludwika Maria w kolejnym liście do Mazarina. Twierdziła wprawdzie, że „pogłoski nie martwią jej ani nie przestraszają”, ale było inaczej.
Gonzagówna, która we Francji z taką łatwością owinęła sobie wokół palca oficjalnego faworyta monarchy, teraz okazała się zupełnie bezsilna wobec całej zgrai nieoficjalnych faworyt i ich protektorów.
Złość wyładowywała nie na mężu, którego nie śmiałaby szkalować nawet w najbardziej wylewnych listach, lecz na… całym narodzie Polaków. Wysuwała opinie wprost łudząco podobne do tych, które przed przeszło siedemdziesięciu laty stawiał w raporcie znad Wisły jej dziadek, nie mniej rozgoryczony Ludwik Gonzaga.
Reklama
„Większość Polaków nie należy do najłagodniejszych ludzi na świecie, ale trzeba się pogodzić z tym faktem, skoro trzeba wśród nich żyć” — stwierdziła monarchini w jednym z pism. Przy innej okazji notowała, że poddani męża nie potrafią prowadzić inteligentnej rozmowy, do jakiej przywykła w paryskich gabinetach. Wreszcie zaś rzuciła: „W końcu zdaje mi się, że w tym kraju ja jedna jestem do rzeczy”.
Przekonanie o własnej wyjątkowości tylko przysparzało Ludwice Marii dodatkowych strapień. Mąż nie doceniał wszak lotności jej umysłu, nie prosił o rady, nie dopuszczał jej do spraw polityki. Nadal nie chciał mieć z połowicą nic do czynienia.
Więcej nawet: przekonywany przez życzliwych zauszników, że Francuzka pragnie go omotać i stłamsić, podjął decyzję o przetrzebieniu jej otoczenia. Znów przez pośrednika ogłosił, że Ludwika Maria będzie musiała odesłać do ojczyzny grupę swoich najbliższych, najbardziej oddanych dworzan. Tak, by ci nie bruździli dłużej w Warszawie.
Noc poślubna spóźniona o pięć tygodni
To był już otwarty afront, zarówno wobec małżonki, jak i dworu francuskiego. Opiekunka królowej i oficjalna ambasadorka marszałkowa de Guébriant, dużo lepiej od hrabiego i kardynała rozumiejąca cierpienia podopiecznej, robiła, co mogła, by obalić nakaz. Przede wszystkim zaś nie ustawała w staraniach o doprowadzenie do nocy poślubnej.
Reklama
Jasno zakomunikowała królowi, że ani ona sama, ani jej świta nie opuszczą kraju tak długo, aż małżeństwo zostanie skonsumowane. Władysław IV wreszcie uległ. Po niemal pięciu tygodniach od ślubu zaprosił Ludwikę Marię na wspólne polowanie. Wieczorem zaś odwiedził ją w sypialni.
Roztropna i nieufna pani marszałkowa odprowadziła małżonków do łożnicy, po czym własnoręcznie zasunęła kotarę nad łóżkiem. Dopiero gdy rzecz się dokonała, opuściła polską stolicę. Teraz już w takim pośpiechu, by nikt nie zdążył jej przypomnieć, że miała zabrać w drogę także niemile widzianych dworzan i dwórki królowej.
**
Tekst powstał w oparciu o moją nową książkę poświęconą niezwykłym kobietom XVII stulecia i wpływowi, jaki wywarły na tę epokę przepychu i upadku. Jedną z głównych bohaterek historii jest właśnie Ludwika Maria Gonzaga. Damy srebrnego wieku kupicie na Empik.com.