W pierwszych powojennych miesiącach nad Wisłą trwała prawdziwa wojna domowa. Działacze PPR, którzy instalowali w Polsce system komunistyczny mieli powody, aby bać się o swoje życie. Dotyczyło to również najważniejszych czerwonych aparatczyków. Myli się jednak ten kto sądzi, że ich ochroną zajmowali się profesjonaliści.
Lech Kowalski, autor książki Tajna historia Biura Ochrony Rządu, podkreśla, że za bezpieczeństwo członków utworzonego w lipcu 1944 roku Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego odpowiadali ludzie, którzy „nie wykazywali żadnych predyspozycji do ochraniania ani kogokolwiek, ani czegokolwiek”.
Reklama
Bierni, mierni ale wierni
Powód był prozaiczny. W nowych komunistycznych realiach zdolności czy doświadczenie nie miały żadnego znaczenia. Dla przywiezionych na sowieckich czołgach władz tworzącej się właśnie Polski Ludowej liczyły się zupełnie inne kryteria. Jak słusznie zauważa autor Tajnej historii Biura Ochrony Rządu najważniejszy aspekt stanowiło to, aby ochroniarze:
(…) byli jednymi z nich, co oznaczało, żeby pragnęli, by komunizm zatriumfował w Polsce powojennej. To było najistotniejsze, a zaraz po tym ważne było, żeby wywodzili się z kręgów pospólstwa robotniczo-chłopskiego, im niżej uplasowanego, tym lepiej.
Właśnie dlatego szczególnie przychylnym okiem patrzono na potomków folwarcznych chłopów oraz na niewykwalifikowanych robotników. Chętnie sięgano również po tych, których:
(…) zarówno rodziny, jak i oni sami zostali napiętnowani przez polskie podziemie niepodległościowe. Przykładowo rozstrzelali tatusia, mamusię, brata, siostrę, bo donosili wcześniej na gestapo, NKWD, a z czasem do UB, KBW i innych bandyckich struktur Polski Ludowej.
Reklama
Żądza zemsty na „wrogach ludu” gwarantowała, że tacy ludzie będą wiernie służyć nowej władzy. Z tych samych powodów do obstawy komunistycznej wierchuszki nad Wisłą trafiali osobnicy biorący wcześniej czynny udział w zwalczaniu podziemia niepodległościowego.
W pierwszej kolejności indoktrynacja
W ogóle nie zawracano sobie za to głowy wykształceniem kandydatów. Trudno się zresztą temu dziwić skoro sam minister bezpieczeństwa publicznego Stanisław Radkiewicz „miał ukończone tylko trzy klasy”. W tej sytuacji „nie wypadało przeskakiwać szefa MBP”.
Kandydatów na ochroniarzy wybierano najczęściej z szeregów ludowego Wojska Polskiego, bezpieki oraz milicji obywatelskiej. Jak czytamy w Tajnej historii Biura Ochrony Rządu:
Niektórych polecały komitety partyjne, inni docierali w te szeregi po znajomości, rekrutowani najczęściej z rodzin komunistycznych. Z reguły też niewiele wiedzieli albo zazwyczaj nic ani o przyszłej służbie, ani dokąd byli kierowani czy też przez kogo rekomendowani.
Reklama
Wytypowanych kandydatów, którzy mieli dołączyć do obstawy czerwonych bonzów, kierowano na „kursy specjalistyczne do oficerskich szkół MBP, gdzie w ramach tzw. dokształtów w pierwszej kolejności serwowano im wiedzę z pogranicza fantazji i utopii komunistycznej”.
Niewiele wnoszące szkolenie
Dopiero później adepci trafiali na szkolenie praktyczne. Tam pałeczkę przejmowali funkcjonariusze NKWD oraz Smiersz. Zajęcia odbywały się w dokładnie tych samych ośrodkach, gdzie nauki odbierali oprawcy z Urzędu Bezpieczeństwa. Dlatego zdaniem Lecha Kowalskiego ochroniarze komunistycznych włodarzy Polski Ludowej „od początku byli ubekami”.
Proces szkolenia pozostawiał w pierwszych latach po II wojnie światowej wiele do życzenia. Sowieckich instruktorów było stosunkowo niewielu, a Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego nie posiadało jeszcze własnych kadr szkoleniowych.
O dramatycznej sytuacji w tym zakresie najlepiej świadcz rozkaz wiceministra Mieczysława Mietkowskiego z 30 lipca 1946 roku. „Wobec braku sił wykładowych i instruktorskich w aparacie szkoleniowym Bezpieczeństwa Publicznego” zastępca Radkiewicza rozkazywał:
1) Otworzyć przy Centralnej Szkole MBP 3-miesięczny kurs wykładowców – na 30 osób;
2) Wydział Szkoleniowy opracuje program na ogólne warunki przyjęcia na kurs;
3) Biuro Personalne MBP skieruje na kurs kandydatów, odpowiadających warunkom przyjęcia.
Rzecz jasna takie trzymiesięczne kursy w żadnym razie nie mogły rozwiązać problemu braku kadry dydaktycznej. Właśnie dlatego autor Tajnej historii Biura Ochrony Rządu podkreśla, że z „bolszewickiego szkolnictwa nic wartościowego nie miało prawa się zrodzić na przyszłej scenie rodzimego systemu ochrony osób i mienia”.
Jednocześnie dodaje, że „aż strach pomyśleć, czego można było się po nich spodziewać, zwłaszcza w sytuacjach zagrożenia życia i zdrowia ochranianych przez nich notabli komunistycznych”.
Reklama
Prywatny świat komunistycznych notabli oraz chroniących ich janczarów
Bibliografia
- Lech Kowalski, Tajna historia Biura Ochrony Rządu, Wydawnictwo Fronda 2021.