7 maja 1920 roku polskie wojska wkroczyły do Kijowa. Sukces był jednak krótkotrwały. Wkrótce ruszyła kontrofensywa Armii Czerwonej, która przerywała polskie linie. Już 10 czerwca rozpoczął się odwrót 3 Armii Wojska Polskiego. Błyskotliwie dowodził nim generał Edward Śmigły-Rydz. Dzięki jego talentom udało się uratować formację, co miało później kluczowe znaczenie dla polskiego zwycięstwa w Bitwie Warszawskiej.
Przypominało to prawdziwy exodus. Na czele szyku, wzdłuż torów kolejowych maszerowała 1 Dywizja Piechoty Legionów. Za nią kilometrami ciągnęły się tabory wojskowe i cywilne, wśród których straż pełniła ukraińska 6 Dywizja.
Reklama
Bolszewicy blokują odwrót
Większość cywilów – zarówno obywatele Kijowa narodowości polskiej, jak i Ukraińcy oraz przedstawiciele dyplomatyczni przy rządzie Petlury ‒ podróżowała kilkudziesięcioma pociągami jadącymi w tempie marszu. Od północy kolumnę osłaniały pułki strzelców podhalańskich pułkownika Józefa Rybaka, a od południa – 7 Dywizja Piechoty.
Przed południem 11 czerwca, zaledwie 20 kilometrów od Kijowa, natknięto się na bolszewików. Była to 25 Dywizja Strzelców, doborowa jednostka dowodzona niegdyś przez legendarnego Wasilija Czapajewa. Rosjanie obsadzali most kolejowy na rzeczce Zdwiż, blokując odwrót „Śmigłego”. W normalnych warunkach opanowano by przeprawę, korzystając z przewagi w artylerii, ale teraz nie można było użyć dział, gdyż pociski zniszczyłyby most, co uniemożliwiłoby przejazd pociągom.
Dlatego dopiero pod wieczór polskie oddziały zdobyły przeprawę i opanowały stację w pobliskiej Borodziance. Miejscowość ta pozostała jednak w rękach Rosjan – prowadzili stamtąd ogień, co nie pozwalało saperom na naprawę uszkodzonego mostu.
Następnego dnia o świcie Polacy wznowili atak. Do walki przyłączyły się oddziały wysłane przez „Śmigłego” w górę rzeczki, które po jej sforsowaniu obeszły pozycje bolszewików. Pośpiech był konieczny, gdyż w kierunku placu boju zdążały sowieckie posiłki. Zresztą Rosjanie kontratakowali, nie zważając na straty ‒ jeden z bolszewickich pułków właściwie przestał istnieć rozstrzelany ogniem ponad setki karabinów maszynowych i kilkunastu dział.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Ciężkie boje odwrotowe
Bojem piechoty legionowej pod Borodzianką znakomicie dowodził pułkownik Stefan Dąb-Biernacki. „Śmigły” nie musiał się też martwić o południowe skrzydło – wszystko przebiegało tam bez zakłóceń. Natomiast grupa pułkownika Rybaka natknęła się na kolejne jednostki sowieckie i odeszła w kierunku południowym. W tej sytuacji „Śmigły” nakazał pułkownikowi jak najszybsze przybycie pod Borodziankę i wzmocnienie polskich sił.
Chcąc ułatwić wykonanie rozkazu, polecił kolumnom taborowym zejście z drogi i przebijanie się leśnymi szlakami na zachód. Okazało się to szczęśliwym posunięciem ‒ tabory nie natknęły się już na Rosjan i kilkanaście godzin później dołączyły do wojsk. Nadejście podhalańczyków pułkownika Rybaka pozwoliło wreszcie odepchnąć Rosjan od mostu, który stał się przejezdny około godziny 18.
Reklama
Jako pierwszy przekroczył go pociąg pancerny „Paderewski”, a za nim kolejne składy ewakuacyjne. Jednak dalsza wędrówka nie była możliwa – całodobowy bój bardzo osłabił żołnierzy. Na szczęście równie wyczerpani byli bolszewicy, dlatego noc upłynęła spokojnie. Rankiem zaatakowali Sowieci, doszło do jeszcze bardziej zażartych walk niż poprzedniego dnia. W pewnej chwili polskim karabinom maszynowym dosłownie zaczęły się przegrzewać lufy, a działom brakowało już amunicji.
Konarmia niczym tatarskie zagony
Tym razem decydująca okazała się kondycja polskiego piechura: Dąb-Biernacki zebrał odpowiednio silne odwody, a „Śmigły” rzucił je do boju we właściwym momencie. Legioniści wyparli rosyjską piechotę, zaś artyleria po uzupełnieniu amunicji rozbiła czerwoną konnicę.
W południe bitwa była zakończona, Sowieci zostali zmuszeni do panicznego odwrotu na północ. „Śmigły” zakazał jednak pościgu – nie zapomniał bowiem, że jego celem nie było rozbicie wroga, lecz wyprowadzenie wojsk i cywilów w bezpieczne miejsce.
15 czerwca 3 Armia nawiązała bezpośrednią łączność z zapleczem, a trzy dni później osiągnęła rejon Korostenia, co oznaczało zakończenie pierwszej fazy odwrotu. Przy okazji jej południowe skrzydło natknęło się na jedną z konnych dywizji Budionnego i ją rozproszyło.
Reklama
Okazało się jednak, że zniszczenie Konarmii jest tak samo trudne jak pokonanie zagonów tatarskich przed wiekami. Chociaż Polacy mieli przewagę ognia, w chwili porażki podwładni Budionnego rozpraszali się, a potem ponownie odzyskiwali sprawność bojową.
Śmigły-Rydz na czele Frontu Ukraińskiego
Wymarsz z Kijowa i odejście 150 kilometrów na zachód dało „Śmigłemu” kilka dni wytchnienia. Odbudowano wówczas zdolność bojową, dokonano także reorganizacji dowodzenia. 15 czerwca „Śmigły” przestał być formalnym dowódcą 1 Dywizji Piechoty Legionów i mógł się skupić na dowodzeniu 3 Armią.
Nie był to jednak koniec zmian ‒ kilka dni później powierzono mu dowodzenie całym Frontem Ukraińskim. Od tej chwili zaczęto używać określenia Front Śmigłego-Rydza, a później Front Południowo-Wschodni.
„Śmigły” po raz kolejny udowodnił swoją wyższość nad starszymi od niego oficerami z armii zaborczych. Warto też zapamiętać nazwiska podlegających mu wtedy polskich oficerów. Poza wspomnianymi już Dąbem-Biernackim i Rybakiem byli to: Juliusz Rómmel, Władysław Bortnowski i Tadeusz Kutrzeba. Czyli dowódcy, którzy odegrali pierwszoplanową rolę podczas odwrotu w trakcie wrześniowych walk 1939 roku…
Reklama
Pierwszą decyzją „Śmigłego” jako dowódcy frontu była reorganizacja jazdy. Chociaż nie uważał, by miała ona zdolność do wykonywania samodzielnych operacji, to jednak do pokonania Konarmii potrzebna była podobna formacja. Dlatego generał wycofał na zachód znużone pułki ułanów i połączył je w 1 Dywizję Jazdy, którą dowodzić miał Rómmel.
Ofensywa Tuchaczewskiego
Tymczasem jednak sowiecki front przesuwał się na zachód ‒ od Polesia po Dniestr. Polska 6 Armia generała Iwaszkiewicza wraz z sojuszniczymi wojskami ukraińskimi wycofała się w kierunku granicy państwowej na Zbruczu, a od północy, od strony Polesia, nadchodziły kolejne siły sowieckie. Ogółem bolszewicy osiągnęli dwukrotną przewagę w dywizjach piechoty, a jeszcze większą w kawalerii.
Wprawdzie uderzenie sowieckie na Białorusi zostało odparte, ale gdy 4 lipca tamtejsze siły pod wodzą Michaiła Tuchaczewskiego rozpoczęły nową ofensywę, odniosły ogromny sukces. Polskie wojska cofały się w tempie znacznie szybszym niż na Ukrainie i niebawem Sowieci stanęli na granicy dawnego Królestwa Kongresowego.
Na początku sierpnia „Śmigłemu” udało się osaczyć Budionnego w Brodach. Jednocześnie na skrzydłach przeszły do uderzenia 3 i 6 Armia, wiążąc wojska rosyjskie i nie pozwalając im przyjść z pomocą Armii Konnej. Niestety, wówczas do sztabu 3 Armii, w którym przebywał Józef Piłsudski, dotarła wiadomość, że Władysław Sikorski utracił Brześć nad Bugiem, co oznaczało, że Armia Czerwona wyszła na tyły Frontu „Śmigłego”.
Stalin chwali Śmigłego-Rydza
W efekcie, zamiast zadać ostateczny cios Armii Konnej, „Śmigły” musiał przerwać walkę i odejść z dywizjami piechoty na zachód. Pamięć o znakomicie przeprowadzonym odwrocie spod Kijowa jednak pozostała, a potwierdzeniem tego faktu była rozmowa z marca 1942 roku między Józefem Stalinem a generałem Władysławem Andersem.
Kremlowskiemu dyktatorowi najwyraźniej sprawa mocno zapadła w pamięć – gdy bowiem rozmowa zeszła na Śmigłego-Rydza, zauważył, że był on „niezłym dowódcą, w 1920 roku dobrze dowodził na Ukrainie”. Rzadko zdarzało się, by Stalin chwalił swoich przeciwników, zwłaszcza jeśli z ich powodu doznał niepowodzeń…
Przez całe lata trwała (i zapewne jeszcze długo potrwa) dyskusja na temat Bitwy Warszawskiej. Zawsze pada wówczas sakramentalne pytanie ‒ kto był ojcem zwycięstwa? Kandydatów jest wielu: Józef Piłsudski, który bitwą dowodził; jego szef sztabu, Tadeusz Rozwadowski; Maxime Weygand, który był słynnym gościem z zagranicy; a nawet Józef Haller, nominalny dowódca Armii Ochotniczej.
Jednak prawdziwym architektem polskiego sukcesu był Edward Śmigły-Rydz. Gdyby jego wojska uciekały przed Jegorowem i Budionnym w takim samym tempie, jak na Białorusi wycofywano się przed Tuchaczewskim, Warszawa bez problemu zostałaby zdobyta. Nie byłoby bowiem ani sił do wyprowadzenia uderzenia znad Wieprza, ani miejsca, skąd to uderzenie można by wyprowadzić.
Przeczytaj również o bitwie pod Zadwórzem w 1920 roku. To starcie uratowało Lwów przed bolszewikami
Reklama
Źródło
Artykuł stanowi fragment książki Sławomira Kopra i Tomasza Stańczyka pt. Najdalsze Kresy. Ostatnie polskie lata. Ukazała się ona nakładem Wydawnictwa Fronda.
1 komentarz