Ucieczka Stanisława Marusarza z krakowskiego więzienia na Montelupich 2 lipca 1941 roku to gotowy scenariusz na film sensacyjny. Wybitny sportowiec i kurier tatrzański znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Trafił w łapy siepaczy z gestapo i czekała go niechybna śmierć. Jakim cudem wyrwał się na wolność?
Ciężarówka, którą wieźli do Krakowa Marusarza i czterdziestu współwięźniów z Zakopanego, była przepełniona. Tego dnia Niemcy skierowali na Montelupich wiele transportów. Na korytarzach – mrowie ludzi. Katowanie zaczęło się, zanim trafili do cel. Stali twarzami do ścian z wysoko uniesionymi rękami.
Reklama
Cela nr 67
Kto tracił siły i opuszczał ramiona, dostawał od esesmana cios kolbą gdzie popadnie. Po kilku godzinach bicia, wyzywania i opluwania wreszcie za ostatnim więźniem zatrzasnęły się ciężkie, metalowe drzwi.
Staszek zapamiętał numer swojej celi. Sześćdziesiąt siedem. Zapamiętał też moment, kiedy na długim korytarzu mignęła mu twarz kobiety. Twarz siostry. Zofia przekaże mu potem gryps. Złapano ją, gdy próbowała przeprawić się na Węgry. Z Montelupich Niemcy wyślą ją aż do Ravensbrück. Spędzi tam niemal pięć lat.
W ciasnej celi, na pewno niepomyślanej dla dziesięciu przebywających w niej mężczyzn, roiło się od wszy. Wśród współtowarzyszy niedoli Staszek rozpoznał znajome twarze z Zakopanego. Julian Hoły, sąsiad, parokrotnie uczestniczył razem ze Staszkiem w misjach kurierskich.
Gdy wpadał w łapy Słowaków, podawał się za starszego kolegę, bo ten był idolem wielu tatrzańskich narciarzy – bez względu na to, po której stronie gór się wychowywali. Dwa razy to małe kłamstwo dało Julianowi wolność. Trzeciej szansy już nie dostał.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Upiorna nazistowska ceremonia. Panna młoda stanęła na ślubnym kobiercu z… trupem generała SSUcieczka jedynym ratunkiem
Z Aleksandrem Bugajskim, podoficerem z Krakowa, połączyła Staszka obsesyjna myśl o ucieczce. Panowie najwyraźniej zdawali sobie sprawę z tego, że innej drogi do domu nie ma. Wiedzieli, że Niemcy uczynili z mordowania nie tylko najstraszniejszą ze sztuk. Nie chodziło wyłącznie o to, żeby zabić skazanego.
Trzeba było go jeszcze poniżyć, upokorzyć, a pozostałych przy życiu pozbawić wszelkich nadziei. Metodycznie siać terror, zacieśniać pętlę wokół szyi narodu skazanego na zagładę.
Reklama
Do pewnego momentu Niemcom zależało, żeby Marusarz przeżył wojnę. Mieli w tym swój interes, a przynajmniej – plany związane z umiejętnościami więźnia.
„Na Montelupich traktowany byłem początkowo względnie łagodnie, ale cela, w której siedziałem, nigdy nie miała spokoju. Przychodzili tu często różni gestapowcy i oglądali mnie jak małpę w klatce. O tym, że nie sprawiało mi to radości, nie potrzebuję nikogo zapewniać. Po takich wizytach byłem zwykle zabierany na przesłuchania, podczas których otrzymywałem nie tylko pogróżki, ale też i… ponętne propozycje.
Hitlerowcy usilnie namawiali mnie do współpracy. Obietnic przy tym co niemiara. Będziesz – powiadali – trenerem, pojedziesz do Garmisch-Partenkirchen uczyć skakać naszych zawodników, a później, kiedy rozpocznie się wojna z komunistami, zajmiesz się szkoleniem naszych żołnierzy, którzy pójdą na front walczyć o Wielkie Niemcy” – relacjonował w Opowieściach tatrzańskich kurierów.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Ponad 100 skazanych na śmierć
Nawet nie przeszło mu przez myśl, żeby przystać na propozycje mizdrzącego się okupanta. Grał więc na zwłokę, zapewniał, że się zastanowi, z każdym dniem uszczuplając zasoby cierpliwości przesłuchujących go gestapowców.
W końcu Niemcy połapali się w taktyce Marusarza i skazali go na śmierć. Wyrok usłyszał w towarzystwie ponad setki więźniów spędzonych wrzaskami uzbrojonych esesmanów do wielkiej sali.
Reklama
Za długim stołem siedział sędzia. Wyczytywał nazwiska z długiej listy i każdemu z osobna powtarzał: „Poniesiecie karę. Za zbrodnie popełnione przeciwko Niemcom będziecie rozstrzelani”.
Masowe egzekucje więźniów osadzonych na Montelupich były częścią wdrażanej właśnie na terytorium Generalnego Gubernatorstwa Nadzwyczajnej Akcji Pacyfikacyjnej (zwanej w skrócie Akcją AB). Mordy dokonywane przez policję bezpieczeństwa rozpoczęły się pod koniec czerwca 1940 roku.
Skazanych na śmierć przenoszono do trzech pomieszczeń w rogu lewego skrzydła na pierwszym piętrze. Na dzień przed wykonaniem wyroku esesmani zabierali po kilkunastu więźniów z każdej z cel i wywozili ich ciężarówkami na odległość kilkunastu, czasem kilkudziesięciu kilometrów od centrum Krakowa – do Przegorzał, Krzesławic czy Puszczy Niepołomickiej.
Zaschnięte kałuże krwi, walające się po okolicy łuski i szczątki kości
Na miejscu skazańcy dostawali łopaty, żeby wykopać groby – również dla siebie. Gdy Niemcy uznawali, że rowy są wystarczająco głębokie i pomieszczą pół setki ciał, grupa wracała na Montelupich, by tam spędzić ostatnie godziny marnego życia.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Bili prętami, przypalali ciała, razili prądem. Tak Niemcy torturowali Polaków w więzieniu na PawiakuWieści o masowych egzekucjach rozchodziły się po więzieniu. Na zewnątrz posyłano grypsy, żeby potwierdzić prawdziwość tych informacji. Pod nieobecność esesmanów mieszkańcy okolic sprawdzili tereny krzesławickiego fortu.
Świeżo zasypane groby, zaschnięte kałuże krwi, walające się po okolicy łuski i szczątki kości nie pozostawiały miejsca na złudzenia co do czynów okupanta.
Reklama
Wszelkie wątpliwości rozwiewały się nad ranem. Jeszcze pod osłoną nocy na dziedziniec wjeżdżały samochody ciężarowe kryte brezentem. Wokół pojazdów gromadził się szczelny kordon uzbrojonych strażników i członków plutonu egzekucyjnego.
W tym samym czasie otwierano drzwi cel śmierci. Stawał w nich komendant eskorty lub strażnik więzienny i wyczytywał z listy nazwiska. Głośne „raus!” nie pozwalało na zabranie swoich rzeczy ani narzucenie na plecy płaszcza. Skazani w pośpiechu wychodzili na korytarz, a po chwili, maltretowani i wyzywani, byli prowadzeni w stronę ciężarówek.
Niepokornym Niemcy zaklejali usta
Czasem któryś z nich krzyknął „Niech żyje wolna Polska!”, czasem spróbował zaintonować hymn. To nie podobało się Niemcom. Bili wtedy mocniej, zaklejali usta. Więźniowie skuci po dwóch, czasem związani, sadowili się ciasno jeden przy drugim w cielsku samochodu ciężarowego i pod czujną eskortą jechali na spotkanie śmierci.
O ucieczce nie było mowy. Co szczęśliwsi wykorzystywali moment nieuwagi strażników, by rzucić na drogę kartkę papieru, czasem zdjęcie, a na nich – kilka zdań pożegnania dla rodziny.
<strong>Przeczytaj też:</strong> „Był najmilszym człowiekiem na świecie”. Co dzieci nazistowskich zbrodniarzy naprawdę sądziły o swoich ojcach?Staszek z Olkiem Bugajskim wiedzieli o egzekucjach. Wiedzieli też, że z transportu nie sposób zwiać. Szukając słabych punktów w więziennym systemie, Marusarz awansował na elektryka. Naprawiając razem z Bugajskim drobne usterki w areszcie, penetrowali teren z nadzieją na znalezienie sposobu ucieczki. Bez powodzenia.
„Wysoki mur podziurawiony był gęsto od pocisków”
Tymczasem nadszedł lipiec. Obaj wiedzieli, że ich czas się kończy. Z celi śmierci, pełnej zgniłej słomy, robactwa i ekskrementów, Staszek pojechał w końcu na roboty do Krzesławic. Na własne oczy ujrzał miejsce zbrodni.
Reklama
„Wysoki mur podziurawiony był gęsto od pocisków, obficie zbryzgany krwią i odłamkami kości. Była to ściana krwawych łez. Byliśmy przekonani, że za chwilę popłynie tu i nasza krew. Cały teren był gęsto obstawiony, żadnej szansy ucieczki, zatem koniec pragnień, oczekiwań, nadziei. […]
Rozdano nam łopaty i rozkazano iść nieco dalej. Gestapowiec w błyszczących butach ze sztywnymi cholewkami nakreślił patykiem kilka prostokątów na wygrzanej lipcowym słońcem ziemi i zaraz przystąpiliśmy do pracy” – relacjonował w swych wspomnieniach Staszek.
Kilka godzin później Niemcy wpakowali ich do ciężarówki i wszyscy wrócili na Montelupich. Zaalarmowani koledzy z celi najpewniej nie zmrużyli tej nocy oka. W części z nich tliła się jeszcze nadzieja, niektórzy rozprawiali o możliwościach ucieczki przed egzekucją.
Trzeba uciekać
Z innych, pogodzonych z losem, uchodziły resztki życia. Była jeszcze noc, gdy usłyszeli nadjeżdżające samochody i rumor na korytarzu. Niemcy opróżniali pierwszą z cel. Tylko gestapowcy wiedzieli, czy wrócą do więzienia za kilka godzin czy dopiero następnego dnia. Jeśli uciekać, to tylko teraz – pomyślał Marusarz i wraz z grupką współwięźniów zabrał się do roboty.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Potworny los kobiet w Auschwitz. W obozie umierały dwa razy szybciej od mężczyznZdawali sobie sprawę, że nie wyważą drzwi i nie pokonają gołymi rękami uzbrojonych strażników. Jedyną drogą na zewnątrz było zatem okno. Kraty trzymały bardzo mocno. Nie było szans, żeby pracą samych mięśni zrobić w nich szczelinę umożliwiającą przeciśnięcie się na drugą stronę. Rozejrzeli się po celi. Ich wzrok zatrzymał się na stole.
Wymontowali z niego dwie nogi, owinęli je namoczonymi w kuble z fekaliami ręcznikami, by stłumić wszelkie niepokojące dźwięki, i zabrali się do roboty. Gdy część więźniów mocowała się z kratą, inni przy drzwiach nasłuchiwali kroków strażnika zaglądającego co kilka chwil przez judasza.
Reklama
Trzech wachmanów
Wreszcie zabezpieczenie puściło. Między prętami mógł się zmieścić człowiek. Ustalili, że pierwszy pójdzie Olek Bugajski, a za nim – Staszek. Teraz pozostawało „tylko” obserwować ruch na dziedzińcu i czekać na najdogodniejszy – chociaż nadal grożący kulą – moment na podjęcie próby ucieczki. Ze wspomnień Marusarza:
Zająłem miejsce przy oknie z dwoma odgiętymi prętami i nadal bacznie obserwowałem plac. Wokół podwórza chodziło gęsiego w odstępie około czterdziestu metrów trzech strażników. Szli równym miarowym krokiem.
<strong>Przeczytaj też:</strong> „Klechy są naszymi śmiertelnymi wrogami”. Jak Niemcy prześladowali polski Kościół w czasie II wojny światowej?W pewnej chwili jeden z nich, stanąwszy na boku, zapalił papierosa. Krąg wykruszył się więc o jednego wachmana. Po kilkudziesięciu sekundach do zaciągającego się dymem Niemca podszedł drugi strażnik. Pozostał „na chodzie” trzeci, który w pojedynkę będzie spacerował po obwodzie koła, a być może dołączy na papierosa do kumpli.
W każdym razie tamci dwaj nie mogliby teraz dostrzec więźnia uciekającego z naszej celi, gdyż z miejsca, gdzie stali, nie było widać okna. Znajdowało się ono w polu widzenia trzeciego wachmana w chwili, kiedy przemierzał określoną krzywiznę koła. Taka sytuacja dawała szansę ucieczki co najmniej trzem więźniom. Wyczekałem z zapartym tchem odpowiedniego momentu i dałem sygnał Bugajskiemu. To zelektryzowało celę.
Skakał jako piąty
Realna okazja do ucieczki przywróciła wiarę nawet zgaszonym i oczekującym na najgorsze skazanym. W niemej rozpaczy do okna rzucił się tłum więźniów. Zgodnie z planem pierwszy w wyrwie między kratami zniknął Bugajski i osunął się na ziemię po linie sporządzonej ze starych szmat.
W kotłowaninie powstałej za jego plecami przed Staszka wskoczył inny więzień i… utknął między prętami. Klinem okazały się buty, które wetknął do kieszeni spodni. Marusarz instynktownie je wyszarpnął i wypchnął mężczyznę za okno. Ten nie zauważył jednak szmacianej liny i poleciał w dół wraz z ramą okna. Huk musiał zaalarmować Niemców.
Reklama
Nie było czasu do stracenia. W końcu przyszła kolej na Staszka. Zapamiętał, że skakał jako piąty. A właściwie próbował skoczyć, bo… i on się zakleszczył! Koledzy przyszli mu z pomocą i wspólnymi siłami przecisnęli na drugą stronę.
Leciał prosto na głowę i tylko sprawności nabytej na skoczni zawdzięcza to, że zdołał obrócić się w powietrzu. Tuż obok spadł jego poprzednik. Próbuje wstać, lecz bez powodzenia. Marusarz sądzi, że kolega złamał nogę. Nie jest w stanie mu pomóc.
Podnosi się szybko i pędzi w stronę wewnętrznego muru oddzielającego więzienne podwórza. Dopada do zamkniętych drzwi. Po klamce wskakuje na mur i wieńczące go zasieki z drutu kolczastego. Tymczasem tuż obok gramoli się następny uciekinier. Ciężar dwóch mężczyzn sprawia, że kątownik trzymający druty pęka. Obaj lecą na plecy.
Dłonie poranione do kości
„Towarzysz niedoli okazał się o ułamki sekundy szybszy. Dobiegł do drzwi i wspiąwszy się po nich, znalazł się z powrotem na murze. Mnie pozostały wiszące druty. Jak po linie wspiąłem się przy ich pomocy na szczyt muru. Kolce raniły dotkliwie ręce, krwawiące obficie. Ale widok pooranych do kości rąk tylko mnie mobilizował” – zapewniał Staszek.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Bite, głodzone, wysyłane do gazu. Piekielne miejsce, w którym Niemcy pastwili się nad 40 000 polskich kobietKilkanaście lat później, gdy dyktował Zbigniewowi K. Rogowskiemu te słowa, wciąż miał na rękach blizny. Pozostało dobiec do miejsca styku dwóch murów i zeskoczyć na ulicę. Między susami Marusarz usłyszał za plecami krzyk Niemca: „Halt! Halt!” – wróg był piętnaście, może dwadzieścia metrów za nim.
Musiał natychmiast zniknąć z linii ognia. Nie namyślając się długo, oddał najważniejszy skok w swoim życiu – z jednego muru na drugi – a następnie przeleciał wprost na ulicę. Wolność? Na razie jej przedsmak. Hitlerowcy strzelali jak opętani i ruszyli w pogoń za uciekinierami.
Reklama
Staszek pognał w stronę Kleparza. Kolega miał mniej szczęścia – wybrał niewłaściwy kierunek i dostał serią z automatu. Marusarz tymczasem biegł niczym w transie, szybko doganiając pierwszego po drugiej stronie ogrodzenia Bugajskiego. Próbowali ukryć się wśród sprzedawców i klientów targowiska, ale w poszarpanych ubraniach i zalani krwią nie mieli szans na wtopienie się w tłum.
Pomocny rybak
Ruszyli w stronę alei Słowackiego. W pewnej chwili Olek zasłabł. Najpewniej serce odmówiło mu posłuszeństwa. Nerwowo zaczęli się rozglądać za otwartą bramą i szarpać za kolejne klamki. Za trzecim, może czwartym razem się udało. „Idź! – nalegał Bugajski. – Jestem krakowianinem, poradzę sobie”.
Przeczucie go nie zmyliło. W Krakowie schronienia udzielił mu dozorca kamienicy, a wkrótce zaopiekowały się nim członkinie Związku Walki Zbrojnej. Potem Bugajski wyjedzie do Zakliczyna, gdzie będzie działał w konspiracji.
Pechowo wpadnie w łapance… właśnie w Krakowie. Niemcy będą go wysyłać do kolejnych obozów zagłady. W Ravensbrück zamieni kilka słów z siostrą Marusarza – Zofią. Z obozu też ucieknie. Zginie w 1944 roku w powstaniu warszawskim.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Hitlerowskie ultimatum dla polskiego prezydenta. Zagrozili, że zamordują mu syna jeśli odmówiTymczasem Staszek biegł przed siebie ile sił w nogach. Kraków znał słabo, ale przez Łobzów i Bronowice udało mu się dotrzeć do Lasu Wolskiego. Nad Wisłą los dał mu niespodziewane wsparcie. Napotkany przypadkowo rybak nie tylko przeprawił go na drugi brzeg, nie zadając przy tym zbędnych pytań, ale też zabrał do domu, napoił kawą zbożową i nakarmił chlebem.
Marsz na Podhale
Po krótkim odpoczynku Staszek wyruszył w stronę Zakopanego. Maszerował pod osłoną nocy, za dnia krył się w lesie lub dojrzewającym zbożu. Kiedy głód stawał się nieznośny, a przyroda nie zapewniała pożywienia, zachodził do chałup na uboczu, prosząc o garnuszek zupy, pieczywo lub coś do picia. Dokuczały mu też zmęczenie i ból.
Dopiero gdy adrenalina opadła, mógł przyjrzeć się swoim ranom. Najgorzej wyglądała noga. Emocje sprawiły, że na-wet nie poczuł, kiedy na Montelupich Niemiec postrzelił go w udo. Pocisk wyjmie kilkanaście dni później. Właściwie nabój sam się wysunie, gdy pęknie obrzęk nabrzmiały ropą. Po kilku dniach nerwowego marszu był na Podhalu.
W Nowym Bystrem u znajomego górala zjadł pierwsze od dłuższego czasu ziemniaki ze śmietaną. Musiały smakować jak królewska uczta. Po zmroku przez stoki Gubałówki przedostał się do Zakopanego.
Źródło:
Tekst stanowi fragment książki Dariusza Jaronia pod tytułem Skoczkowie. Przerwany lot. Ukazała się ona nakładem Wydawnictwa Marginesy
Polecamy
Tytuł, lead, tekst w nawiasie kwadratowym i śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia większej liczby akapitów.