„Biada nam na te nasze pany. Prawie nas łupią jak barany” – uskarżał się anonimowy XVII-wieczny autor, być może kmieć, a na pewno ktoś dobrze znający treść rozmów prowadzonych w polskich karczmach ściszonym głosem. Inny pisał: „Jak tylko mogą, lud ubogi skubią. Pan jest jak wilk, my jak stado owiec”. Trudno nie zgodzić się z komentarzami.
Od XVI stulecia podstawową metodą wyzyskiwania polskich chłopów przez panów folwarcznych była pańszczyzna tygodniowa – obowiązek wykonywania stałej, nieodpłatnej pracy fizycznej na rzecz dworu.
Reklama
Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że wraz z podnoszeniem wymiaru pańszczyzny rezygnowano z innych świadczeń i obowiązków na rzecz dworu. Wieśniacy byli wyciskani i dojeni bez ustanku.
Nawet Szymon Starowolski, jeden z najbardziej żarliwych obrońców chłopstwa doby nowożytnej, twierdził, że poddany to nie tylko pszczoła pilnie robiąca w pańskim ulu, ale też skarbonka, do której szlachcic „zawsze udać się może, kiedy potrzeba jakaś przypadnie”.
Chłop, czyli skarbonka szlachcica. Czynsze
Na niewolnikach pańszczyźnianych stale ciążyły czynsze. W drugiej połowie XVI stulecia chłop pełnorolny płacił panu najczęściej czterdzieści osiem groszy (jedną grzywnę) rocznie, choć trafiały się też wsie, gdzie kwota zobowiązania była dwa razy wyższa. W przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze typowy czynsz z okresu schyłkowego renesansu to około 500–750 złotych. Maksymalny: 1500.
Do tego należy jeszcze dodać różne opłaty poboczne. Przykładowo w starostwie sanockim urzędnicy pobierali od poddanych po parę groszy od powierzchni gospodarstwa, albo od każdego domu.
Reklama
Z dóbr prywatnych znane są z kolei naddatki takie, jak budowne (za prawo wystawienia nowej chaty, obory), kotłowne, kolejne (za warzenie piwa), albo wiecne (za to, że we wsi odbywają się, skądinąd konieczne i obowiązkowe, sądy).
„Zaraz we dworze będzie ryczeć twoja krowa”, Bezwzględna egzekucja długów
Wraz z galopującą inflacją znaczenie czynszów malało. Niekiedy powinności były nadal podnoszone, częściej chyba pozostawiano je na tradycyjnym pułapie. Nie znaczy to jednak, że chłopi mieli szansę odetchnąć. W do reszty zbiedniałych, zrujnowanych, wielokrotnie łupionych gospodarstwach coraz rzadziej widywano jakiekolwiek, najdrobniejsze nawet monety.
Już Anzelm Gostomski, autor popularnego XVI-wiecznego poradnika zarządzania folwarkiem, powstałego za czasów szczytowej prosperity gospodarczej, zalecał najdalej posuniętą stanowczość w zbieraniu czynszów.
Termin zapłaty przypadał zwyczajowo na świętego Marcina, a więc 11 listopada. Agronom instruował, by „długi wszystkie od kmieci” zawczasu zainkasować. Jeśli ktoś zaś odmówił zapłaty, należało dać mu tylko jeden dzień więcej na jej uiszczenie. I przy okazji wyegzekwować karne odsetki w wysokości 100% czynszu.
Reklama
Kary za niefrasobliwość były dotkliwe i natychmiastowe. Chętnie zabierano chłopski inwentarz, o czym wspominał XVII-wieczny anonim: „Jeśliś winien, próżna i obmowa, zaraz we dworze będzie ryczeć twoja krowa”. Nic dziwnego, że wielu kmieci wolało przehandlować jedno ze zwierząt, zdobyć jaką bądź nadwyżkę, niż narażać się na grabież. „Musi chłopek sprzedać woły, albo wszystko ze stodoły” – żalił się autor tworzący na przełomie XVI i XVII stulecia.
Daniny w naturze, przekręty na korcach
Panowie, w pełni świadomi niewypłacalności wieśniaków, gros uwagi skupiali nie na czynszach, lecz daninach w naturze. One także wynikały ze starodawnych tradycji.
W średniowieczu chłopi oddawali część plonów, by uchronić dwór przed niedoborem paszy dla zwierząt, a także ułatwić huczne obchodzenie ważnych świąt. Za czasów szlacheckiej samowoli naturalia nie stanowiły już gestu podległości, lecz ściśle egzekwowany element systemu wyzysku. I choć nie uważano ich za tak uciążliwe, jak pańszczyzna, to stale przetrzebiały kmiece obory i pustoszyły spichrzyki.
Największe znaczenie miała danina w zbożu. Mówiono na nią „sep” lub „osep”. W drugiej połowie XVI wieku od chłopów pełnorolnych wymagano by przekazali rocznie około sześciu korców owsa. Niekiedy część daniny należało też spłacać w bardziej wartościowym życie bądź pszenicy.
Korzec nie miał ściśle ustalonej wielkości. Pod nazwą tą nie kryła się abstrakcyjna miara w dzisiejszym rozumieniu, ale konkretny pojemnik, używany do „ospów” w danej wsi albo dworze. Korzec był balią czy też dużym garnkiem. Dwa nigdy nie były identyczne, a w różnych osadach rozmiar korców mógł się różnić nawet i dwukrotnie. Tylko w bardzo dużym przybliżeniu można stwierdzić, że w okolicach Krakowa korce miały około 40 litrów. Gdzie indziej – mogły mieścić 50, albo i 70.
Z pozoru korzec zapewniał, że danina każdorazowo będzie pobierania w tej samej wysokości i że każdy chłop zostanie pokrzywdzony w identycznym stopniu. W praktyce tak nie było. „Osypywanie” zboża dawało przeróżne okazje do nadużyć.
Reklama
Niektórzy zarządcy ubijali ziarno, tak by w naczyniu zmieściło się go więcej. Inni sprytnie sypali żyto czy owies z nad ramienia, nie zaś „z pod ręki”, co też sprawiało, że układało się ono bardziej gęsto. I korzystniej dla dworu.
Najprostsza metoda polegała jednak na sypaniu nie równo z krawędzią, ale z górką. Typowy korzec był szeroki i płytki, czub mógł więc zwiększać należność o kilkadziesiąt procent. Panowie doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Znane są liczne przypadki, gdy dwór pożyczał chłopom zboże odmierzone na płasko, „strychowo”. Przy zwrocie sypano już jednak z czubem, „wierzchowo”. A więc: z odsetkami.
Przekręty były powszechne. Proboszcz w Czersku, ksiądz Stanisław Grochowski wypominał szlachcicom, że od oszustw nie odciąga ich nawet świadomość, iż grzeszą. Dziedzic widzący „przed sobą blisko mary”, pogrzeb, i tak „podwyższał kmieciom na sep miary” i używał „po dwakroć większych” korców, niż te na najbliższym targu.
Kury, sery, jajka, wieprze. Suma chłopskich powinności w naturze
W Małopolsce na typowym kmieciu XVI stulecia mogła ciążyć danina w wysokości około 280 kilogramów zboża. To zaś oznacza, że gospodarz tracił jakieś 4,5% tego, co zebrał. Lub ponad 6%, jeśli odliczyć rezerwę potrzebną na ponowny wysiew. Powinność była uciążliwa – zwłaszcza, że pan przyjmował tylko wymłócone, gotowe zboże – ale nie groziła jeszcze bankructwem.
Reklama
Na „ospach” zakres danin wcale się jednak nie kończył. Kmieć musiał oddać także kilka kur lub kogutów rocznie. Często oczekiwano od niego co dwudziestego barana z hodowli i co dziesiątego wieprza. Daniny obejmowały poza tym kołacze, sery i jajka, przekazywane na Boże Narodzenie, Święto Wniebowstąpienia i chyba przede wszystkim na Wielkanoc.
„I jejmość waszą i dziatki wasze!”
O tym, co chłopi faktycznie myśleli na temat obowiązku wyzbywania się i tak skąpych owoców swej pracy, można wnioskować z anegdoty zapisanej przez XVIII-wiecznego franciszkanina Karola Żerę w jego silva rerum, odręcznym zbiorze rozmaitości.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Zakonnik opowiadał o wiejskim zwyczaju „wykupnego”, który nakazywał chłopom „zbierać w wielkim tygodniu po kilka jajek z chaty i przynosić takowe w wiklinowym koszu do dworu z powinszowaniem świąt wielkanocnych dziedzicowi”.
W pewnej wsi, dla zaskarbienia sobie łaski zwierzchności, wieśniacy znaleźli „oratora”, który „nauczył ich, że gdy on będzie panu winszował, to oni mają jednogłośnie dodawać do powinszowania jego: »I jejmości [żonie] waszej i dziatkom waszym«”. Początkowo wszystko szło wedle planu. Orator stanął na czele gromady z wielkanocnym koszykiem w dłoni i podjął przemowę:
Orator: My boskie i wasze sługi, przyszliśmy świąt wielkanocnych waszmości powinszować…
Gromada: I jejmości waszej i dziatkom waszym.
Orator: Życzymy waszmości zdrowia i najdłuższych lat życia…
Gromada: I jejmości waszej i dziatkom waszym.
Orator: Niech Bóg błogosławi waszmości w polu i w gumnach, w oborze i w komorze…
Gromada: I jejmości waszej i dziatkom waszym.
Po tych słowach reprezentant wsi zrobił parę kroków do przodu i uniósł kosz z darami. Za nim dalej tłoczyli się chłopi. Żaden nie zauważył, że oratorowi „odwiązała się u nogi tak zwana obora, czyli długi rzemyk, którym goleń się okręca”. A więc – odpowiednik naszych sznurowadeł.
Reklama
Ktoś nastąpił na pasek, a mówca „jak długi padł na ziemię z koszem, wysypując i tłukąc wszystkie jajka”. Mężczyzna wściekły zaklął: „A bodajże cię wszyscy diabli wzięli!”. Chłopi natomiast posłusznie dodali: „I jejmość waszą i dziatki wasze!”. Niby zgodnie z instrukcją. Ale łatwo uwierzyć, że to samo cisnęło im się na usta też w każdych innych okolicznościach.
„Dajże czynsz, dajże kokoszy, czy nie mało tej rozkoszy?”
Opłaty, zwłaszcza w naturze, ogromnie doskwierały ludności wiejskiej już przed połową XVI stulecia. Pisał na ten temat Mikołaj Rej. „Dajże czynsz, dajże kokoszy, czy nie mało tej rozkoszy? Dajże sep, sery, gęś, jajca. Dajże jeszcze przecież owies, byś miał choćby skakać jak pies” – wyliczał chłopskie żale ustami jednego z bohaterów Krótkiej rozprawy między trzema osobami.
Częste, poważne trudności w uiszczaniu zobowiązań notował Anzelm Gostomski. Na kartach swojego poradnika wyzysku zalecał szlachcicom, by „daniny, kapłony, gęsi, jajca” zbierali najpierw „w uboższych wsiach”, najpierw „od chudziny”, nędzarzy. Istniała bowiem groźba, że zdesperowany, głodujący kmiotek zje lub wrzuci dzieciom do michy to, co należało się dworowi.
Do „dostateczniejszego” gospodarza można było ruszać później, bo ten „umiał zachować i na czas Panu oddać, kiedy rozkażą”.
Byle szlachcic nie był stratny. Folwarczna taktyka dojenia
W wieku XVII, w obliczu nieurodzajów, wojen, zniszczeń i powszechnej nędzy, wielu dziedziców decydowało się podnosić daniny w naturze. Tak by samemu nie być czasem stratnym.
Reklama
W starostwie łukowskim na Lubelszczyźnie między rokiem 1629 a 1653 zobowiązania w zbożu podskoczyły o 100%, w gęsiach i jajach – tak samo. Stopniowo mnożyły się nowe lub wcześniej mało dotkliwe formy zdzierstwa.
Panowie kazali oddawać chmiel, len, konopie, skórki zwierzęce (na przykład wiewiórcze), nawet materiały budowlane, gonty. Bardziej też pilnowano, by gospodarzom zabierać co cenniejsze zwierzęta. „Kiedy się coś urodzi chłopu, [szlachcic woła]: »Wyprząc mi woły, wziąć z obory skopu [barana]«” – pisał autor jednego z zachowanych lamentów z najgorszego stulecia.
Skala eksploatacji szokowała przybyszów z innych krajów. Francuski inżynier Beauplan notował o losie chłopów w Rzeczpospolitej: „Uciążliwości ich są nad wszelką ludzkość i nad wszelką miarę”. Nie mieściło mu się w głowie, że wieśniacy muszą wykonywać „tysięczne roboty” pańszczyźniane, a i tak wymaga się jeszcze, by „dawali zboże, kapłony, gęsi, kury, kurczęta”.
„Nie dość tego, oddają do dworu dziesięcinę z wieprzów, baranów, miodu, wszystkich owoców, co trzeci rok dają co trzeciego woła” – wyliczał.
Pazerni dziedzice źródło zysku dostrzegali nawet w przejawach skrajnej biedy. Wiedzieli, że chłopi szukają zaopatrzenia w lasach, kazali więc oddawać sobie część zebranych grzybów, orzechów, żołędzi, poziomek czy malin. Autor Robaka sumienia złego notował klasyczny przykład pełzającego uciemiężenia. „Zrazu proszono” o rydze i orzechy; potem już kazano „by pewną miarkę na każdy rok oddawać”.
Reklama
Ile łącznie chłop musiał oddać swemu panu?
Można spotkać się z szacunkami, według których czynsz i wszystkie daniny w naturze pochłaniały mniej niż 10% wartości chłopskich zbiorów na własnym poletku.
Gdyby jednak uwzględnić naddatki, opłaty pół- lub zgoła nieoficjalne, ukryte daniny oraz przymusowe kredytowanie własnych panów (o czym opowiem szerzej w innym artykule), suma okazałaby się wyraźnie bardziej znacząca. Na tym zresztą koszty kmiecia wcale się nie kończyły. Podobnej, a często nawet większej zapłaty oczekiwał Kościół.
***
O tym jak wyglądało życie na polskiej wsi, czym naprawdę była pańszczyzna i jak chłopi nad Wisłą stali się niewolnikami przeczytacie w mojej książce pt. Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa (Wydawnictwo Poznańskie 2021). Do kupienia na Empik.com.