28 października 1939 roku do Wilna, przekazanego rządowi w Kownie przez Związek Sowiecki, wkroczyła armia litewska. Serdecznie powitali ją nieliczni miejscowi Litwini oraz ludność dowieziona na tę okazję z Kowna i terenów przygranicznych.
„Wilno, stołeczne miasto Republiki Litewskiej po 20 latach obcego panowania przeszło ponownie do Macierzy” – oznajmiała specjalna, wydana po polsku jednodniówka.
[…] Ulica tonie w kwiatach i sztandarach. Wszędzie słychać litewską mowę. Dzisiaj bowiem jest wielki dzień Litwy i Jej obywateli.
Reklama
Jest to dzień odzyskania Wilna, toteż trudno opisać radość i szczęście Litwinów. Stoją młodzi i starzy, gwarząc z żołnierzami, z policjantami i czują się znowuż u siebie.
Kolejna okupacja czy wyzwolenie?
Polacy patrzyli na żołnierzy litewskich z mieszanymi uczuciami. Z pewnością dominowała ulga, a nawet radość, że skończyły się sowieckie rządy naznaczone terrorem, aresztowaniami i grabieżami. Zaczynała się jednak kolejna okupacja, dlatego też dominowały rezerwa i niepokój.
„Ulica patrzyła na maszerujących w nieufnym milczeniu, rozważając niestałość spraw tego świata” – wspominał wilnianin Bronisław Krzyżanowski.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Zaginiona nekropolia polskich królów. Jej odnalezienie było jedną z największych sensacji XX wiekuBogiem a prawdą, należałaby się temu wojsku – bodaj na początku – pewna nuta serdeczności.
Słowo „wyzwoliciele” byłoby może tu nadmierne, bo wojsko to zapewne nie niosło naszemu miastu wolności. Raczej byli to „wybawcy z ciężkich tarapatów”, przywracający zrozumiały dla nas ustrój społeczny i ekonomiczny.
Nieoczekiwane gesty i piękne deklaracje
W rzeczywistości jednak niewielu Polaków przyglądało się wejściu wojsk litewskich do Wilna. Nawet ulicznicy „zalegający zwykle ruchliwą ulicę Mickiewicza, w tym dniu, jak się wydawało, zniknęli z miasta”.
Na Rossie stanęły warty honorowe przy grobie wybitnego działacza litewskiego, Jonasa Basanowičiusa, ale też przy mauzoleum „Matka i Serce Syna”.
Reklama
Uhonorowanie Piłsudskiego było niezwykłym i nieoczekiwanym gestem. A kolejna jednodniówka wydana w języku polskim ukazała się pod znamiennym tytułem Braterstwo.
„Decydujemy się” – deklarowano na jej łamach – „puścić w niepamięć wszystkie doznane męki i wyrządzone nam krzywdy […]. Jesteśmy zdecydowani na najdalej idące, ale zgodne z autorytetem państwowym i naszą godnością narodową ustępstwa, ale za to wymagamy solidarności wszystkich narodowości, wspólnej ich lojalności i zrozumienia litewskich praw i poczynań”.
Dodano również, że Litwa jest wspólną ojczyzną, do której wszyscy jej mieszkańcy mają wspólne prawa i „winni cieszyć się z Jej strony jednakową ochroną, miłością i poważaniem”, tym bardziej że państwo to nie ma zwyczaju „prześladować ludzi za ich mowę, wyznanie albo przekonania”.
Pierwsze demonstracje i ekscesy
Niestety, rzeczywistość nie okazała się tak piękna, jak deklarowano, zarówno bowiem Litwini, jak i Polacy nie pogodzili się z nową rzeczywistością. Ci pierwsi mieli pretensje, że spotkali się z niechęcią, a co gorsza z lekceważeniem i kpinami. Natomiast nasi rodacy uważali ich za okupantów.
Wielkie historie co kilka dni w twojej skrzynce! Wpisz swój adres e-mail, by otrzymywać newsletter. Najlepsze artykuły, żadnego spamu.
Już 29 października manifestowało kilkuset młodych Polaków, którzy zostali rozproszeni przez litewską policję.
Zanim nowa administracja zorganizowała, bardzo zresztą dobre zaopatrzenie w żywność, 31 października doszło do wystąpienia przeciw Żydom. Początek dała im bójka przed piekarnią, spowodowana wysokimi cenami w sklepach żydowskich. Dziennikarz Mieczysław Krzepkowski wspominał:
Jacyś osobnicy zaczęli podburzać ludzi stojących w ogonkach po chleb, aby nie płacili 90 gr. za kilo. Nie było chyba tak trudno o posłuch, kiedy jeszcze wczoraj płacono 40 gr., onegdaj 35, a trzy dni wstecz nawet 20 gr. […].
Reklama
Jakieś szumowiny zaczęły wykorzystywać zamieszanie, kierując je przeciwko Żydom. Bito ich na ul. Mickiewicza, tłuczono szyby w dzielnicy żydowskiej, wdzierano się do mieszkań, pruto poduszki, wyrzucano pierze. Policja i żołnierze ruszyli na tłum. Dano parę salw.
Zabici i ranni
W dniu Wszystkich Świętych i na Zaduszki na cmentarzu na Rossie pojawiły się tłumy Polaków. Stanęła polska cywilna warta przy mauzoleum „Matka i Serce Syna”, śpiewano hymn narodowy. Następnie część uczestników uformowała pochód i ruszyła do centrum miasta. Doszło do ostrego starcia z litewską policją, która użyła broni. Byli zabici i ranni.
Władze nie zgodziły się na uliczną manifestację w dniu 11 listopada, ale Komitet Polski, nieoficjalna reprezentacja Polaków na Wileńszczyźnie, uzyskał zezwolenie na nabożeństwo w kościele św. Jana, zamknięte akademie na Uniwersytecie Stefana Batorego oraz w szkołach. Wiele kwiatów i wieńców złożono na Rossie, a w teatrze na Pohulance grano sztukę Rejtan.
Obchody Święta Niepodległości Polski przebiegły bardzo spokojnie, o co zresztą apelowały dwie polskie gazety. Dlatego dominował nastrój powagi i smutku.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Sowieci nie mieli żadnej litości. Jakich metod użyli, by przepędzić 100 000 polskich mieszkańców Lwowa?„Należy się spodziewać nietaktów”
Profesor Michał Römer, który wychował się w kulturze polskiej, lecz uważał się za Litwina-państwowca, stwierdził, że po przejęciu miasta przez władze w Kownie „należy się obawiać błędów i nietaktów mogących psuć i szkodzić”.
Zdawał sobie sprawę z nacjonalistycznych nastrojów Litwinów i z tego powodu na łamach tygodnika „Naujoji Romuva” oświadczył, że powrót Wilna w granice Litwy będzie jednym z najpoważniejszych egzaminów rozumu politycznego.
Reklama
„Potrzeba nie tylko taktu” – apelował – „ale i rycerskości względem tych, w których duszach dokonuje się dramat bolesnego przełomu, spowodowany przez niezwykle tragiczne okoliczności ostatnich dwóch miesięcy”.
Litwini żądali pełnej lojalności ze strony Polaków. Drażnili ich „impetem zdobywczym” i „niecierpliwą agresją”, kategorycznym i natychmiastowym żądaniem „nagięcia się do wszystkich konsekwencji państwowości litewskiej, którą oni jeno stopniowo przetrawić mogą”.
Psychologia panów, psychologia lokatorów
Zachowanie Litwinów wywoływało nieprzyjazne reakcje Polaków i tak obie strony nakręcały spiralę wzajemnej niechęci. Polakom trudno było się zdobyć na lojalność wobec państwa, w którym się znaleźli. Litewskie rządy traktowali jako kolejną, tyle że łagodniejszą okupację, uważając ją zresztą za stan przejściowy. Rozumiał to Römer, zauważając, że niełatwo przejść z „psychologii panów na psychologię lokatorów tolerowanych – niełatwo”.
Dla Litwinów zaskoczeniem były nastroje w Wilnie. Sądzili, że miejscowi Polacy będą zdruzgotani po klęsce i potulnie poddadzą się nowej władzy, tymczasem zamiast „wymarzonej, pięknej stolicy, spoglądała na nich nieznajoma, obca, mówiąca obcym językiem, inaczej czująca ulica wileńska”.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Przedwojenne Wilno w liczbach. Mało znane fakty i zaskakujące statystykiTrzymaj się na kobyle, bo Polacy w tyle
To poczucie obcości było tym silniejsze, że wileńscy Polacy szybko zaczęli szydzić z nowych władz. (…)
„Rysowaliśmy konia” – wspominała Hanna Świda – „na którym siedział jeździec tyłem do grzbietu, a przodem do ogona – w nawiązaniu do godła Litwy, Pogoni – a za nim strzelające ludziki. Całość podpisana: »Marsz, marsz Smetona, trzymaj się na kobyle, bo Polacy w tyle«”.
Reklama
Po mieście krążył jeszcze dwuwiersz nawiązujący do nazwiska litewskiego przywódcy [Antanasa Smetony]:
Dziś śmietana, jutro kasza
a pojutrze Polska nasza.
Z gumowych pał chętnie robili użytek
Wesołość wzbudzały też barwne mundury litewskich policjantów. Były w kolorze niebieskim, z czerwonymi wypustkami i dwoma rzędami złotych guzików, a na głowie funkcjonariusze nosili czako z czerwonym wierzchem i z kitą.
Uznano, że wyglądają operetkowo i nazywano ich „kałakutasami” (indykami) co „brzmiało bardzo śmiesznie wilnianom”.
„Jedynym nie operetkowym elementem ubioru” – wspominał jeden z ówczesnych młodych mieszkańców miasta – „była potężna pała gumowa, z której policjanci, chłopy na schwał prawie 2 metry wzrostu czynili chętnie użytek”.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Najlepsze i najdziwniejsze polskie plakaty z 1920 roku. Czy ciebie by przekonały?Zachowanie Polaków posłużyło za pretekst do zaostrzenia kursu i wprowadzenia gwałtowniej lituanizacji Wilna. Rząd z Kowna uznał, że należy podjąć jak najszybsze działania mające na celu likwidację wszelkiej odrębności miasta i jego okolic od reszty Republiki Litewskiej.
Litewskie szyldy i nazwiska
Zmiana polskiego oblicza Wilna dokonywała się „ustawowo i pałką”. Na początek zaczęto przemianowywać nazwy ulic, nakazano też, by język litewski pojawił się na szyldach i we wszystkich miejscach publicznych.
Reklama
Cudzoziemiec, który przyjechałby w 1940 roku do Wilna, uległby złudzeniu, że w mieście nie ma Polaków. Tym bardziej że na szyldach pojawiły się nazwiska w brzmieniu litewskim. Trudno byłoby się domyślić, że Ona Paplauskiene to Anna Popławska, natomiast Balys Paplauskas oznacza Bolesława Popławskiego, a Pranas Grinevičius – Franciszka Hryniewicza.
„Odtąd dwustutysięczne miasto” – relacjonował Józef Mackiewicz – „w którym język litewski znało nie więcej jak dwa procent, musiało się już tylko domyślać, co zawierają do sprzedaży sklepy, nie mogąc się połapać, gdzie jest szewc, a gdzie krawiec, że »kirpykla« to fryzjer, a »kepykla« to piekarnia, a »skalbykla« to pralnia”.
Młodzi nacjonaliści litewscy zrywali nawet tabliczki z polskimi nazwiskami z drzwi prywatnych mieszkań. Nikt też nie przejmował się faktem, że Polacy chcący pracować w instytucjach publicznych musieli błyskawicznie opanować język nowych panów miasta. Wilno miało stanowić stolicę, a nie kolonię Litwy.
Optymiści uczą się angielskiego, pesymiści – niemieckiego…
Pracownikom umysłowym dano pół roku na opanowanie litewskiego w mowie, a rok w piśmie. Konieczność nauki nie ominęła też dorożkarzy, którzy z reguły znali po kilkanaście słów w obcych językach, ale litewski do nich nie należał.
<strong>Przeczytaj też:</strong> Przygotowania do wojny. Jak zwyczajni Polacy robili zapasy i zabezpieczali się w lecie 1939 roku?W tej sytuacji dużą popularnością cieszyły się wszelkiego rodzaju kursy językowe, uczęszczano na nie pod przymusem, ale także z poczucia realizmu. I w tej kwestii niczego nie zmieniał krążący po mieście dowcip, że optymiści uczą się angielskiego, pesymiści – niemieckiego, a idioci – litewskiego.
Pochodzący z terenu Republiki Litewskiej urzędnicy i policjanci, którzy znali w dużym stopniu język polski, nagle zaczęli cierpieć na amnezję. Na słowa skierowane do nich po polsku zaczęli odpowiadać: ne suprantu, czyli „nie rozumiem”.
Reklama
Natomiast dla młodych nacjonalistów „ulubionym sportem” było zaczepianie przechodniów i zagadywanie do nich po litewsku. Ci, którzy nie odpowiadali w tym języku, byli bici gumowymi pałkami.
Obcokrajowcy we własnym mieście
Ustawa o obywatelstwie litewskim nadawała je tylko tym, którzy 6 sierpnia 1920 roku i 27 października 1939 roku mieszkali na terenach podległych teraz rządowi z Kowna. Były też inne, liczne wymogi, ograniczające otrzymanie litewskiego dowodu osobistego.
Przepisy skonstruowano w taki sposób, by wykluczyć możliwość uzyskania obywatelstwa przez osoby, które przyjechały do Wilna w latach 1920–1939. Uważano ich za „okupantów” i „polonizatorów”, a terminy te rozciągnięto także na ich potomstwo urodzone już w Wilnie.
Zrównywało to Polaków zamieszkałych w mieście z uchodźcami. Doszło do zupełnego absurdu, gdyż w Wilnie „znalazło się raptem 150 000 »obcokrajowców« na 200 000 mieszkańców”.
<strong>Przeczytaj też:</strong> W 1939 roku ta polska metropolia miała niemal 700 000 mieszkańców. Ale wciąż nie miała… bieżącej wody„Najrdzenniejsi wilnianie nie dostają obywatelstwa” – komentował na gorąco Römer – „co kompromituje tylko Litwę, gdyż okazuje się, że ludności »państwowo-litewskiej« w Wilnie właściwie nie ma, jest jej tylko mała kolonia, co nie usprawiedliwia wcielenia Wilna do Litwy”.
„Wewnętrznie każdy zostawał Polakiem”
Część Polaków, która miała prawo do przyjęcia obywatelstwa Litwy, przyjmowała litewskie dowody tożsamości zmuszona do tego przyczynami ekonomicznych. Bez takiego dokumentu trudno było o pracę.
Wychodzono z założenia, że głodny musi coś jeść i jeżeli zajdzie potrzeba, podpisze dokument, „że jest małpą”, chociaż „wewnętrznie każdy zostawał Polakiem”.
Poza tym istniało przecież ryzyko, że osoby nieposiadające obywatelstwa mogły zostać w każdej chwili wysiedlone jako „niepożądani cudzoziemcy”, a decyzja należała z reguły do naczelnika komisariatu policji. Niewiele osób miało ochotę znaleźć się wraz z rodziną gdzieś na „zapadłej wiosce na Żmudzi”, gdzie o pracę było znacznie trudniej niż w Wilnie.
Reklama
Źródło
Tekst stanowi fragment książki Sławomira Kopra i Tomasza Stańczyka Ostatnie lata polskiego Wilna, wydanej nakładem Wydawnictwa Fronda (2019). Książkę możesz kupić na empik.com
Polecamy
Tytuł, lead, śródtytuły i teksty w nawiasach kwadratowych pochodzą od redakcji. W celu zachowania jednolitości tekstu usunięto przypisy, znajdujące się w wersji książkowej. Tekst został poddany obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia większej liczby akapitów.
6 komentarzy