Tito Livio Burattini nie był Polakiem, ale do realizacji swojego radykalnego projektu chciał przekonać polskiego monarchę. Chodziło o to, by za pieniądze warszawskiego dworu, a pewnie też właśnie w samej Warszawie, zbudować pierwszą w dziejach maszynę latająca.
U schyłku życia Władysława IV Wazy na polskim dworze królewskim pojawił się Włoch Tito Livio Burattini, by ogłosić tezę tyleż odważną, co trudną do udowodnienia. „Latanie nie jest niemożliwie” — mówił.
Reklama
Monarcha był wówczas bardzo schorowany i pogrążony w żałobie po przedwcześnie zmarłym synu. Trudno było oczekiwać, że zgodzi się na jakiekolwiek kosztowne szaleństwa. Inżynier zwrócił się więc nie do niego, ale do królowej. Musiał wiedzieć, że Ludwika Maria Gonzaga jest wielką miłośniczką nauki i fascynatką wszelkich wynalazków oraz eksperymentów.
Pierwsze reakcje
W roku 1647 Burattini zaprezentował królowej wstępny projekt swojej maszyny, pozwalającej podróżować w powietrzu. Znane są dwie ryciny przedstawiające tę konstrukcję.
Pierwsza, wcześniejsza, wygląda niemal jak dziecięce bazgroły, toteż nic dziwnego, że ani Ludwika Maria, ani jej zaufany sekretarz Pierre des Noyers nie byli początkowo pod wrażeniem.
Oburzony Des Noyers zrazu przypomniał stare francuskie przysłowie, wedle którego „ten, kto przybywa z daleka, sądzi, że wolno mu bezkarnie kłamać”. Monarchini z kolei po prostu wybuchnęła śmiechem. I zapowiedziała, że jeśli machina wzbije się w powietrze, to wyśle w niej Des Noyersa do Paryża.
Reklama
Burattini musiał mieć jednak spore pokłady charyzmy i wielki dar przekonywania. Po miesiącu sekretarz nie uważał go już za szarlatana, ale za niespełnionego geniusza. Spore osiągnięcie, zważywszy że Włoch proponował budowę nie balonu czy szybowca, ale… ogromnego smoka.
Smok Burattiniego
Machina miała dysponować łącznie ośmioma ruchomymi i składanymi skrzydłami. „Cztery z nich, umieszczone u góry na grzbiecie, przeznaczone były do podtrzymywania całości w powietrzu” — wyjaśnia profesor Karolina Targosz.
Dwa największe skrzydła po bokach służyć miały zarówno do podtrzymywania, jak i do posuwania machiny naprzód. Dwa małe przy głowie przewidziane były wyłącznie do tej ostatniej funkcji, ogon zaś do sterowania.
Kabina mieściłaby dwóch pasażerów, którzy mieli na zmianę obsługiwać specjalne dźwignie. Burattini wierzył, że smok będzie zdolny do wielogodzinnych podróży, już więc zapowiadał, że przed startem trzeba będzie załadować do środka żywność i napoje, a także busolę potrzebną do nawigacji nocą.
Reklama
Smok miał nawet zostać wyposażony w specjalny spadochron, na wypadek gdyby doszło do awarii skomplikowanego mechanizmu. Szkielet, wykonany z drewna i kości wielorybiej, miał też zapewniać wyporność, tak że po lądowaniu na morzu smok fruwający przekształciłby się w pływającego.
„Eksperyment” z kotem
W 1648 roku w pałacu zaprezentowano sporych rozmiarów model maszyny. Burattini, dobrze wiedzący, jak zorganizować udane show, wsadził do kabiny aparatu… kota.
Smok (a właściwie smoczek), podtrzymywany na sznurkach, unosił się w powietrzu, więc świadkowie — łącznie z Ludwiką Marią — rzeczywiście mogli sądzić, że fruwa.
„Nie był to najbardziej nieprawdopodobny projekt we wczesnej historii machin latających” — komentuje architekt i znawca tematu Christopher James Botham. Ale też nie była to maszyna faktycznie zdolna naśladować ptaki… i bestię spoczywającą ponoć w jamie pod Wawelem.
O tym jednak polska królowa nie zdołała się już przekonać. Akurat w czasie, gdy Burattini układał ostateczny harmonogram i kosztorys budowy, wybuchło powstanie Bohdana Chmielnickiego. Karkołomne i bardzo kosztowne przedsięwzięcie odłożono więc na półkę, by już nigdy do niego nie powrócić.
***
Powyższy tekst powstał w oparciu moją nową książkę poświęconą niezwykłym kobietom XVII stulecia i wpływowi, jaki wywarły na tę epokę przepychu i upadku. Damy srebrnego wieku kupicie na Empik.com.