Latem 1655 roku szwedzkie wojsko uderzyło na Rzeczpospolitą. Jednocześnie trwała już inwazja Rosjan na Wielkie Księstwo Litewskie. Niespełna dwa miesiące „potopu” wystarczyły, by zmieść z tronu Jana Kazimierza Wazę. Król, królowa, część dworu i najważniejsi dostojnicy schronili się w Głogówku na Śląsku. Tam zapadła jedna z najważniejszych decyzji w całych dziejach Polski.
Wśród dostojników panowały kapitulanckie nastroje. Z całej armii królowi pozostało tylko stu pięćdziesięciu gwardzistów. Wszystkie stolice kraju — Kraków, Warszawa i Wilno — były w rękach wroga. Szlachta krakowska i mazowiecka poszła w ślady Wielkopolan, przyjmując szwedzką protekcję. Broniło się już tylko kilka miast, w walce pozostała ledwie garstka na poły partyzanckich oddziałów.
Reklama
Zrezygnowani magnaci chcieli wracać do kraju i ratować majątki. Jedyną nadzieję na pokój widzieli w układach z wrogiem. Zaraz podniosły się więc głosy, że Jan Kazimierz powinien oddać koronę, ukorzyć się przed królem Szwecji Karolem Gustawem. Bo przecież tylko ten najeźdźca mógł uchronić Polskę przed zupełnym upadkiem.
„Bawił się małpami i karłami; kobietami jedynie myśli sobie zaprzątał”
Sam monarcha pogrążył się w apatii. Stracił resztkę woli potrzebnej, by przedsięwziąć jakiekolwiek działania. Francuski plotkarz Rousseau de la Valette twierdził, że w Głogówku zamiast przyszłością swoich rządów zajmował się głównie romansowaniem. Uganiał się ponoć — zresztą z sukcesem — za jedną z dwórek królowej Ludwiki Marii, Niemką Anną Schönfeld.
Historyjka nie znajduje potwierdzenia w innych źródłach, brzmi jednak zupełnie wiarygodnie, jeśli wziąć pod uwagę opinie krążące o zachowaniu Jana Kazimierza w trakcie wojny. Z nieco późniejszego okresu potopu pochodzi niezwykle stanowczy list Pierre’a Des Noyers.
Sekretarz Ludwiki Marii zżymał się w nim na ostatniego Wazę, że był „zmienny, płochy, lekkomyślny”, że tylko „bawił się małpami i karłami, pieski i ptaszki chował, kobietami jedynie myśli sobie zaprzątał”, w jego pokojach zaś „o niczym innym nie mówiono, jak tylko o wszeteczeństwach”.
Reklama
Wypada dodać, że komentarza, tak ważnego dla zrozumienia kulis wojny polsko-szwedzkiej, próżno szukać w polskim wydaniu listów Des Noyersa. Ich XIX-wieczny tłumacz, ślepo wierzący w talenty i sukcesy Jana Kazimierza, ostatnie zdanie przekręcił, by brzmiało: „w pokoju nie rozmawiają o niczym, jak o Piśmie Świętym”. I wielu uwierzyło w taką wersję.
Decydujący punkt zwrotny
Gdyby decyzja zależała tylko od króla, jego rządy dobiegłyby końca już jesienią 1655 roku, a na polskim tronie zasiadłby Wittelsbach.
Trudno o jednoznaczną prognozę możliwego dalszego rozwoju wypadków. W każdym razie historia Polski potoczyłaby się zupełnie inaczej niż w rzeczywistości. To potop szwedzki, trwający aż do roku 1660, przypieczętował bowiem gospodarczy i polityczny kryzys kraju, zakończony wreszcie rozbiorami.
Gdyby Jan Kazimierz oddał tron w 1655 roku nie byłoby ani jego późniejszej abdykacji, ani elekcji nieudolnego Michała Korybuta Wiśniowieckiego, ani rządów Jana Sobieskiego, którego świetlana kariera rozpoczęła się na dworze Wazów.
„To jest największe okrucieństwo pychy”
Pod naciskiem grupy dygnitarzy jesienią 1655 roku ruszyły wstępne rozmowy. Zwycięski Karol Gustaw żądał nie tylko abdykacji, lecz także… adopcji.
Reklama
Jan Kazimierz miał go uznać za swego syna i następcę. W zamian król Szwecji proponował sowitą pensję jemu i Ludwice Marii. Mamił też parę monarszą dalszym udziałem we władzy i obiecywał swoją „przyjaźń”.
Argumenty przemawiały do króla, ale nie do ambitnej królowej. Dostojnicy prący do ugody wiedzieli, że bez zgody Francuzki sprawy nie uda się doprowadzić do końca. Dlatego główny orędownik układów, wojewoda Jan Leszczyński, konferował bezpośrednio z jej wysokością. Niczego nie wskórał.
Gonzagówna dwoiła się i troiła, by odwlec męża od pochopnych decyzji. Opowiadała się za grą na czas i za szukaniem wyjścia z matni.
Szereg niezależnych źródeł potwierdza, że działała z pasją i bez wytchnienia. Inicjatywę swej pani chwalił oczywiście kanclerz Jan Stefan Wydżga. Według jego relacji „w tym czasie wszystkimi swojego dowcipu racjami pracowała królowa Jej Mość” nad królem.
Wyzywała Karola Gustawa od tyranów, starała się zdemaskować fałszywość wszelkich ofert. „To jest największe okrucieństwo pychy, że się dobrodziejem naszym chce czynić, ofiarując to, do czego prawa mieć nie może” — mówiła.
„Niebiałogłowa pani”
Także niezależni komentatorzy, nawet ludzie niechętni wobec dworu, po czasie docenili upór Ludwiki Marii. Pamiętnikarz Mikołaj Jemiołowski, który w innym miejscu ostro krytykował francuskie wpływy w monarszych pałacach, w okresie potopu pisał o królowej, że to „niebiałogłowa pani”, kobieta „prawdę rzekłszy rzadko widzianego humoru, fantazji i wspaniałości”.
Właśnie ona przecież „różnymi sposobami króla we dnie i w nocy animowała do poparcia wojny szwedzkiej. Już zdesperowanego męża pobudziła, tudzież i innych senatorów, przy boku króla będących”.
Reklama
Również kronikarz potopu, niezastąpiony Wespazjan Kochowski, wyrokował: „Trzeba przyznać, że królowa, której przenikliwość i doświadczenie dostarczały argumentów, niemało przyczyniła się do odrzucenia negocjacji i dokazała, że król zaczął myśleć o powrocie do kraju”.
Decydująca narada senatu
Wreszcie udało się przekonać Jana Kazimierza, by nie składał broni. Magnaci już jednak rwali się do własnych, potajemnych pertraktacji z wrogiem. Także ich należało przeciągnąć na stronę zwolenników kontynuowania walki.
W tym celu para monarsza zwołała do Opola nadzwyczajną naradę senatu. Kilkudniowe dysputy, otwarte 13 listopada, okazały się niezwykle gorące. Wzięło w nich udział mniej niż dziesięć procent składu izby, ledwie kilkanaście osób. Nawet część tych dygnitarzy, którzy byli obecni na Śląsku, odmówiła przyjazdu; zdanie Jana Kazimierza niewiele już bowiem dla nich znaczyło.
Podczas posiedzenia długo i z wielką werwą przemawiała Ludwika Maria. Wzywała do boju, do szukania zagranicznych sojuszników, do rozwinięcia szerokiej akcji w celu ratowania kraju.
Reklama
Na tym decydującym zakręcie bardzo pomogło jej poparcie Jerzego Lubomirskiego — marszałka wielkiego koronnego, a więc człowieka, którego kompetencje można porównać z dzisiejszym ministrem spraw wewnętrznych. Dostojnika nie było wprawdzie w Opolu, ale wysłał list, w którym zapewniał, że nie złoży broni i że zarówno on, jak i inni popierający go magnaci wciąż stoją przy królu.
W pierwszym dniu wyraźnie „górowało zwątpienie”. W ostatnim: przeważyły argumenty królowej. Garstka senatorów zgromadzonych wokół pary monarszej opowiedziała się za projektem Ludwiki Marii. Wszelkie negocjacje zerwano.
***
Tekst powstał w oparciu o moją nową książkę poświęconą niezwykłym kobietom XVII stulecia i wpływowi, jaki wywarły na tę epokę przepychu i upadku. Jedną z głównych bohaterek historii jest właśnie Ludwika Maria Gonzaga. Damy srebrnego wieku kupicie na Empik.com.